Może tak jest, że dzisiejsze masowe kino za jedyną kaloryczną dla siebie pożywkę uznaje własny smakowity ogon. Jesli to prawda, to przyznać trzeba, że ogon ten pożera ono korzystając z najwykwintniejszej zastawy, a ucztą delektuje się - przesadzimy nieznacznie - cały świat. To już reguła - kino amerykańskie co parę sezonów wypuszcza na ekrany kolejne słodkie czekoladowe cacko, degustowane niezmiennie przez setki milionów widzów. A o tych setkach powiadamiają nad sakramentalne komunikaty statystyczne z box office, w których wysokość osiągniętego dochodu jest korelowana z długością okresu upływającego od premiery.
Czy Batman jak niegdyś Szczęki, Gwiezdne wojny, E.T. - wpisze się na listę rekordów frekwencyjnch wszechczasów? Wstępne wskaźniki na gruncie amerykańskim to rokują. Jak za dawnych dobrych lat, kino spełnia własne przeznaczenie - odzyskało masową widownię i co dzień o nią zabiega. Przy tym kasa nie jest jedyną wizytówka głównych dzieł triumfującej Nowej Przygody. Kiedy zatem słyszy się raz po raz o tych "szczeniakach z Hollywood", że jakoby nie grzeszą szacunkiem dla uznanych, uświęconych wartości i mitów kultury, i nie wychodzą poza stereotyp, a poważne treści sprowadzają do formatu komiksu, to nasuwa się kwestia, ile w takich ocenach rzetelnej prawdy, a po wtóre - z Batmanem jest trochę inaczej. Ten wyrasta wprost z tradycji komiksu. Czerpie zeń wątek, intrygę, postaci i przyswajając sobie ducha tajemnicy z publikacji rysunkowej, wyczarowuje autonomiczną filmową opowieść. Nic to, że dokładnie tak samo komiksową.
Film Burtona okazuje dowodnie, że taka formuła kryć w sobie może zupełnie nowe szanse wyrazowe. Na przykład możliwość eksponowania złożonego konfliktu między partnerami jakby na dwu planach równocześnie. W miarę bowiem rozwoju zdarzeń ujawniają się motywy zrazu przez partnerów nie przeczuwanej podwójnej gry. Formuła komiksu okazuje się nadspodziewanie pojemna (sprawdzałyby się intuicje Alaina Resnais!), pozwala na elastyczne kojarzenie elementów obcych wobec siebie gatunków poetyk kina. I nie samego kina przecież. Dość powiedzieć, że tylko w ciągu paru lat ostatnich (nie licząc seryjnych, w tym również animowanych ekranizacji) a Ameryce powstało kilka osobnych wersji broszurowych Batmana (w jednej z nich Dżoker pozostaje na usługach Chomeiniego).
Burton też się trochę całą tą materią bawi. Lokuje akcję filmu w odpychającej metropolii, ponurej i ciemnej niby moloch z ekspresjonistycznych dzieł Langa, czy "nagiego" miasta z czarnego kryminału Dassina. Tego typu skojarzeń w filmie sporo. Miejsce akcji nazywa reżyser Gotham City, tak samo zatem jak satyryk Washington Irving nazwał Nowy Jork na początku poprzedniego stulecia. Burtona do środków satyry nie sięga, natomiast przyjęta przez niego konwencja obfituje w parafrazy o dwuznacznym przesłaniu moralnym (co prawda obyty z kinem odbiorca dostrzeże w nich również, a może i przede wszystkim, tęgi pastisz).
Tajemniczy pogromca gangsterów miliarder Wayne nie zamierza publicznie odsłaniać swej twarzy. Rozprawia się ze zbrodniarzami zjawiając się w miejscu przestępstwa nagle i niespodziewanie. Wymierza sprawiedliwość jedynie na stopie prywatnej, znikając niezwłocznie po zaskakującej (nikczemników i widzów) interwencji. Blady strach ogarnia przestępczy światek, gdy fama niesie, że okolicę kontroluje jakiś straszliwy Człowiek-Nietoperz. Któżby w takie bajdy wierzył, reaguje słysząc o tym Jack Napier (Jack Nicholson) i omal nie pęka ze śmiechu. Znamiennym tu znakiem zdaje się być powierzenie postaci Napiera vel Dżokera Nicholsonowi, aktorowi doskonale wprawionemu w rolach gangsterów. Reżyser starannie zabiega o wierność wobec komiksowej konwencji, szczodrze farbując (make up) Dżokerowi oblicze. Zbrodzień został umalowany wskutek błyskotliwej interwencji Batmana, kiedy szykował się do grabieżczego skoku i - celnie przez Batamana ugodzony - musiał skąpać się w beczce z lakierem. Nie zmieni już tego oblicza, farby zmyć nie sposób. Oto jednak właśnie staje Dżoker przed szansą gangsterskiego awansu. Jego własny boss poprzysiągł sobie wyprawić go na tamten świat. Tyle tylko, że nieborak nie wziął pod uwagę nie pozbawionej znaczenia okoliczności: że Napier wykaże szybszy refleks i strzeli pierwszy. Toteż odtąd, niby sam Macky Majcher, bandziorom w mieście przewodzi on, Dżoker.
I właśnie teraz, gdy się tak chlubnej pozycji dochrapał, w paradę mu wchodzi jakiś tam nikomu nie znany Batman. Dżoker ponad wszelka wątpliwość wie, że kimkolwiek tamten byłby, jest tu o jednego za wiele. Wie on również doskonale, że najdogodniejszą okazją do rozprawienia się z przeciwnikiem jest uliczna prowokacja. Drobne wcześniejsze zaczepki (np. podstępne wywabienie na radnez-vous reporterki zainteresowanej miliarderem) to zaledwie harcerskie niewinne podchody. Badanie gruntu. Właśnie przy tej jednak okazji Wayne sobie uzmysławia, że to Napier w dzieciństwie był tym, który zamordował jego rodziców. Obaj byli smarkaczami, ale Wayne stanowczo sobie na całe życie postanowił nieustępliwie tępić zło. Napier ma pecha, bo Wayne słowa sobie dotrzymał. Można jedynie zachodzić w główkę, dla jakich powodów zakorzeniony głęboko w młodości głód ładu i sprawiedliwości, kryje się - jakby musiał wręcz się ukrywać - w tajnym kregu indywidualnej, ściśle prywatnej egzekutywy.
Dobro byłoby zmuszone do kamuflażu? Oto jedno z pytań o zagadkowe przesłanie tej zmyślnie skonstruowanej bajki. Przyodziany w sredniowieczny strój Batman panuje na ekranie, nie dając ściganym drabom żadnych szans. Dosiada futurologicznych, sterowanych przez komputery środków lokomocji pokrytych kuloodporną karoserią. Skrzydlata peleryna niby lotnia pozwala mu zaskakiwać złoczyńców w dowolnym punkcie miasta. Tylko swej przyłbicy superheros przed światem nie odsłania. I jakby skazany na samotną egzystencję we własnej skorupie, nie może pokazać autentycznej twarzy.