Batman wydaje się młodszy, ale naprawdę zbliża się do sześćdziesiątki.
Ten fenomen popkultury masowej istnieje już nie tylko od pół wieku, ale odradza się we wciąż nowych wcieleniach. Batman - Człowiek-Nietoperz, produkt amerykańskiego komiksu z maja 1939 roku. Wymyślił go dwudziestotrzyletni rysownik Bob Kane, aby przebić popularność Supermana, który rok wcześniej zawładnął wyobraźnią czytelników komiksów. Powód był więc komercyjny, ale Kane przejawił błysk geniuszu w śmiałym wykorzystaniu różnych inspiracji - od projektów machin latających Leonarda da Vinci po popularną powieść Mary Roberts Rinehart The Bat, znaną z przeróbki teatralnej i aż trzykrotnie filmowaną. Kane zapamiętał trzeci film, pod atrakcyjnym tytułem Szept nietoperza (The Bat Whispers). Oglądał go jako piętnastolatek. W gotyckim zamczysku, który wybudował William Cameron Menzies, później reżyser futurologicznego Roku 2000 za scenariuszem H. G. Wellsa, czaił się złoczyńca w kostiumie nietoperza, a jego kroki śledziła akrobatycznie ruchliwa kamera Raya June. Przykład spóźnionego ekspresjonizmu, rozkwitającego na krótko w Hollywood za sprawą niemieckich emigrantów z UFY.
Ale bohater Kane'a nie jest złoczyńcą: przeciwnie, niestrudzonym pogromcą świata przestępczego. W odróżnieniu od Supermana nie przybywa z odległej planety, lecz jest człowiekiem z krwi i kości, a swą niezwykłą sprawność zawdzięcza ćwiczeniom fizycznym oraz technice. Prawda, że technice fantastycznej, konsekwentnie podporządkowanej nietoperzemu modelowi. Podstawowe wyposażenie to Batmobil - pojazd zbrojny i fruwający w razie potrzeby, oraz Batarang - rodzaj bumerangu na sprężystej linie, który pozwala na wspinanie się po ścianach. Batman wyposażony został także w biografię, co stanowiło zaskakującą nowość w komiksowym świecie. A więc nazywa się Bruce Wayne, jako dziecko był świadkiem morderstwa popełnionego na jego rodzicach. Odziedziczył ogromny majątek. Wychowany przez kamerdynera Alfreda, jest człowiekiem o podwójne osobowości. W dzień businessman i filantrop, nocą prowadzi tajemniczą egzystencję zamaskowanego Rycerza w Pelerynie.
Czy właśnie taki bohater potrzebny był czasom ekonomicznego kryzysu i niepokoju wywołanego przeczuciem wojny? Przy pozorach pewnego wyrafinowania artystycznego komiks Boba Kane był prościutką baśnią z krzepiącą tezą, że dobro zwycięża. Zwłaszcza gdy za przeciwników ma groteskowe, fantastyczne postacie - Jokera, Pingwina, Catwoman... Wprost z jarmarczej sceny kukiełkowej przybywała złowroga para Punch i Judy, z książki o Alicji w krainie czarów - Tweedledum i Tweedledee. I tak dalej. Z myślą o młodszych odbiorcach komiksu w roku 1940 wprowadzony został nowy sojusznik Dobra - Wonder Boy Robin, dziecko cyrku w czerwono-żółto-zielonym trykocie, a więc w kolorach wesołego ptaszka gila, którego Batman usynawia i czyni swoim pomocnikiem. A wszystko to wpisane w karykaturę Nowego Jorku, nazwanego "Gotham", jak chciał Irving Washington, od przysłowiowej angielskiej wioski głupców (ale chytrych - nie chcieli płacić podatków), dodatkiem "City".
Komiks jest z samej swej natury jednowymiarowy, a jego recepcja pozostaje zjawiskiem marginalnym, niezależnie od tego, w ilu krajach bywa drukowany. A jednak okazało się, że stworzony przez Boba Kane schemat kryje intrygującą dwuznaczność. To prawda, że sztuka masowa lubi eksploatować swoje wątki aż do zupełnego wyczerpania. Ale dwukrotny powrót Batmana - w latach sześćdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w całkowicie odmiennych warunkach - możliwy okazał się dzięki potencjalnym możliwościom nieoczekiwanie pojemnego układu sytuacyjnego, w który wpisać można było nowe treści. Najpierw jednak Batman przechwycony został przez radio w amerykańskim "złotym okresie" tego medium, następnie przez kino klasy B, w formie porankowego serialu (w roku 1943 i 1946). W owym czasie przegrywał jeszcze w konkurencji z Supermanem. Jednak serial telewizyjny, już z początku lat sześćdziesiątych (120 odcinków), zmienił sytuację. Tym razem historia Batmana odczytana została w modnej poetyce dowcipu "camp". Nic na serio. Pstrokata pop-artowska sceneria, jaskrawo kolorowe kostiumy, groteskowa charakteryzacja i przesada interpretacji aktorskiej. To trafiło w klimat epoki. Serial miał rekordową oglądalność, choć wersja kinowa (z 1966 roku, reż. Leslie Martinson) wypadła blado. Nagromadzenie efektów, zręcznie dozowanych w kolejnych odcinkach, w większej porcji okazało się po prostu nużące.
Musiało minąć ponad dwadzieścia lat, aby pojawił się zupełnie inny Batman. Niepokojąco ponury i monumentalny. Batman, którego od naiwnej prostoty i niewinności kreacji Boba Kane dzielił całkowicie różny w stylu komiks Franka Miller The Dark Knight - Mroczny Rycerz. I ten właśnie image bohatera wykorzystał reżyser Tim Burton. W jego dwóch filmach (Batman, 1989 i Powrót Batmana, 1992) wszystko jest mroczne. Podwójne życie Bruce'a Wayne'a ma wszelkie cechy schizofrenii. Opanowany obsesyjnym pragnieniem zemsty za śmierć rodziców, której obraz nęka go w snach, jest w swych tajnych działaniach bezwzględny i budzi grozę - monstrualny nietoperz, który wynurza się ze środka nocy. Zawsze sam, bo w tych filmach nie ma Robina. Nie jest też zdolny do miłości. Jego posępna samotność wynika z niewiary w sprawiedliwość świata. Jest to odbicie psychologicznej sytuacji kryzysu wartości, którą kino hollywoodzkie odnotowało już wcześniej - być może prostacko, jednak z wrażliwością sejsmografu. w życiu "na zewnątrz" Bruce Wayne reprezentuje etos protestanckiej filozofii pracy. Jest pożyteczny, jest milionerem. Jest człowiekiem sukcesu. Ale realizacja tego etosu przynosi rezultaty tylko w wymiarze indywidualnym - zresztą nie bez negatywnych skutków ubocznych dla psychiki. W wymiarze społecznym kreuje rzeczywistość równie utopijną jak - nie przymierzając - komunizm. Pragmatyczny pożądek zbudowany na tej filozofii okazuje się bezradny wobec przeciwieństw, które wymykają się logice działania użytecznego. Zło - przestępczość, zbrodnia, nihilistyczna niezgoda na podporządkowanie się jakimkolwiek nakazom - ma siłę żywiołu nie do opanowania. Zawodzą instytucje. Dlatego w kinie amerykańskim zaroiło się od "brudnych Harrych", zdeterminowanych samotników, którzy nie oglądając się na społeczeństwo, samowolnie przejmują role sędziego i kata. Czy dramat liberalnej demokracji tkwi w tym, że swoją słabością inicjuje terror? Batman zbrojny w fantastyczne rekwizyty działa w Gotham City, które z dobrotliwego Miasta Głupców przeminiło się w przygniatający mrocznym bezmiarem labirynt. Zresztą głupców w nim nie brakuje: kaniony kamiennych ulic wypełnia tłum bezmyślnie poddający się każdemu reklamowemu wezwaniu, tak samo bierny w swojej euforii, jak i w panice. Z zatrutych ekologicznie podziemi wyłaniają się przerażające stwory-mutanty personifikujące zło. Joker w brawurowej kreacji Jacka Nicholsona jest wśród nich postacią paradoksalnie najpełniejszą, ponieważ pod groteskową maską ukrywa pustkę - pustkę zła bezinteresownego, spełniającego się w całkowicie bezinteresownej destrukcji.
Nie ulega wątpliwości, że Tim Burton jest poetą kina. Postmodernistycznym, jak chcą ci, których peszy jego upodobanie do kiczu. Oba filmy Burtona o Batmanie mają intensywność sennego koszmaru i przesiąknięte są duchem surrealistycznym. Z surrealizmu bierze się także ich ironiczny humor. Wystarczy przypomnieć scenę, w której Joker radośnie zniszczy arcydzieła malarstwa, ale oszczędza płótno Francisa Bacona czy olbrzymią plastikową kaczkę, pojazd Pingwina wynurzający się spod ziemi w środku sali balowej. Burton ze zręcznością prestidigitatora potrafi żonglować elementami sztuki wysokiej i niskiej, nie ma żadnych oporów wobec ich mieszania.
Ale superfilmy realizowane za dziesiątki milionów dolarów podporządkowe są komercyjnej zasadzie koncesji. Słowo "franchise" ma charakter zaklęcia i wykracza poza swoje słownikowe znaczenie. Superfilmowi musi towarzyszyć przemysł - gadżety, gry komputerowe, płyty, wszystko, co tylko da się przejąć z filmu i powielić. Menażeria Burtona nie była dostatecznie sympatyczna, jego schizofreniczni mutanci nie napędzali komercyjnego koła obrotowego Batmanii. Dlatego człon trzeci (Batman Forever, 1995) i czwarty (Batman i Robin, 1997) cyklu reżyseruje Joel Schumacher, specjalista, który umie naoliwić tryby gigantycznej machiny produkcyjnej. Wyraźnie obojętne są mu jednak kwestie tak ezoteryczne, jak styl. Styl autorski, który jest czymś innym, niż wyczucie gatunku. W kategoriach kina gatunków Schumacher jest w porządku: zwrócił się do pierwowzoru, jego filmy są bardziej "komiksowe". Ale charakterystyczne dla komiksu szeregowe ustawienie sekwencji akcyjnych odbiera fabule napięcie, czego nie jest w stanie wynagrodzić wewnętrzna dynamika samego widowiska. Owszem, każdy z tych filmów oszałamia i ogłusza niczym dyskoteka. Proponuje też pewnego rodzaju grę, dostosowaną do zróżnicowanego poziomu widowni. Młodym i niewyrafinowanym odbiorcom przyjemności dostarcza na przykład rozpoznanie reguł gry w hokeja w scenie bitwy między sługami Pana Freeze'a i policją w zlodowaciałym muzeum. Podobnie sekwencja straceńczego wyścigu motocyklowego, która nawiązuje do długiej tradycji młodzieżowych buntowników na ekranie. Widzom bardziej wyrobionym pozostają cytaty - na przykład z Blond Wenus Josepha von Sternberga, kiedy Uma Thurman niczym Marlena Dietrich wyłania się z futra olbrzymiego goryla. Trudno jednak nie zauważyć, że zasadniczy dla tej baśniowej wizji świata problem zła traci filozoficzny wymiar, zostaje strywializowany i sprowadzony do żądzy odwetu, niezaspokojonej ambicji, chęci władzy. Wątek ekologiczny nie wykracza poza slogany. Przeciwnicy Batmana są już tylko kukiełkami. Nawet mocarny Arnold Schwarzenegger skutecznie spętany został w kombinezon Pana Freeze'a. Z najnowszego filmu w pamięci pozostaje raczej smukła sylwetka Trującego Bluszczu, bo Uma Thurman wygląda naprawdę efektownie i potrafi nadać komiksowej bohaterce charakter. Ale to nie jej zasługą jest dwuznaczny podtekst erotyczny. Odkąd znowu pojawił się Cudowny Chłopiec Robin, anglosascy krytycy nie przestają śledzić homoseksualnych sugestii tego związku ucznia z mistrzem. Zwłaszcza w ostatnim filmie, gdzie tyle mówi się o wartościach rodzinnych - a przedstawiona na ekranie "rodzina" jest zdecydowanie męska, zaś wprowadzona (dla kamuflażu?) osoba Bat-dziewczyny tak naprawdę tylko w niej przeszkadza...
Tradycyjny rywal Batmana, Superman nie żyje. Zmarł w listopadzie 1992 roku w ramionach wiernej przyjaciółki Lois Lane jako ofiara monstrum nazwanego Przeznaczeniem (Doomsday). A także publiczności, która nie chciała już go oglądać. Czym prędzej przybyszowi z planety Krypton wyliczono wiek: 54 lata, odkąd zaistniał w komiksie Jerry Siegela i Joe Shustera. Batman jest dziś o cztery lata starszy, ale prezentuje się przecież coraz młodziej, zwłaszcza z nową twarzą George'a Clooneya. W świat wynosi go niebywale sprawna machina wystawnego kina akcji za sto milionów dolarów. Pytanie jednak czy dostatecznie wysoko?