Tomasz Raczek - Panie Zygmuncie, może mi pan wytłumaczy, na czym polega magia filmu
Batman & Robin sprawiająca, że producent robi na nim takie pieniądze, chociaż ta ponad dwugodzinna opowieść o człowieku-nietoperzu jest po pierwsze nudna, po drugie - głupia, po trzecie - źle zrobiona, pomimo zaangażowania ogromnego budżetu i całkiem dobrych aktorów, a po czwarte - kupy się nie trzyma!
Zygmunt Kałużyński - Otóż stawia mnie pan w szalenie uciążliwej sytuacji, bo mam sentyment, więcej - serce, do tego rodzaju mitologii popularnej, jaką reprezentuje Batman, ale w związku z tym filmem serce omal mi nie pękło. Dzieje się tu coś dla amatorów, takich jak ja, przygnębiającego. Batman & Robin, do którego ma pan stosunek powiedzmy ostrożny (umyślnie używam tak eleganckiego określenia, bo wiem, że stara się pan stłumić w sobie obrzydzenie, rozmawiając ze swoim starym przyjacielem, który jest wychowany na kinie mityczno-legendarnym tego typu), boli mnie podwójnie dlatego, że niszczy mit, do którego jednak przywiązuję wagę jako do wielkiej przeszłości nie tylko kina, lecz kultury popularnej naszego wieku i w dodatku jeszcze daje do ręki argument jego przeciwnikom, którzy odnoszą się krytycznie do tego gatunku, jako do mniej wartościowego.
TR - Co się stało, panie Zygmuncie? Przecież poprzednie filmy, w których role Batmana grali kolejno Michael Keaton i Val Kilmer (w tym najnowszym robi to George Clooney), były całkiem interesujące. Pierwszego Batmana oglądało się. Ba! Jack Nicholson nawet stworzył tam prawdziwą kreację, którą mam przed oczami. Wydawałoby się, że i tym razem do zupy wrzucono dobre ingrediencje. Niestety, nie wyszła z tego zupa, tylko bardzo dziwne wielosmakowe pomyje. Gdzie nastąpił błąd?
ZK - Błąd nastąpił w zbyt rozhukanej, rozbujanej, rozszalałej technice elektronicznej, która mechanicznie bierze się do starych, ciągle powracających mitów filmowych. Batman padł ofiarą barokowego przepychu elektronicznego.
TR - Na dodatek roztroił się, bo teraz mamy już trzech Batmanów. Batmana głównego, Batmanika - czyli Robina (granego przez Chrisa O'Donnella) i Batmanicę (zagraną przez Alicię Silverstone).
ZK - Rzeczywiście, doszły nowe postaci, ale zasadniczy schemat fabularny Batmana nie może się zmienić. Legendy nie można naruszyć.
TR - Ale tutaj z legendy został tylko sam Batman (czyli milioner z miasta Gotham, który przebiera się w tajemnicy przed wszystkimi za nietoperza i w tym kostiumie odgrywa rolę obrońcy miasta) oraz jego służący (stary, wierny Alfred, który jest o wszystkim poinformowany). I to wszystko, co ocalało z dawnego Batmana. Cała reszta to dziwaczny misz-masz elektronicznych popisów i scen rodzajowych z filmów klasy B dla młodzieży (np. wyścig motocyklowy w tunelu!). Okropnie nudne, panie Zygmuncie! Nie jestem pewien, czy w pewnym momencie się nie zdrzemnąłem.
ZK - No to, naprawdę, ma pan twardy sen, zważywszy jaka jest tutaj ścieżka dźwiękowa, nagrana przez stuosobową orkiestrę składającą się prawie wyłącznie z instrumentów dętych, grających w akordzie i z podwojonej perkusji, bezustannie tłukącej nam już nawet nie kijem po uszach, ale wręcz drągiem po czaszce. A więc z jednej strony przesada widowiskowo-elektroniczno-dźwiękowa, z drugiej usiłowanie, żeby zaktualizować i unowocześnić Batmana właśnie przez wprowadzenie owej młodej osóbki motocyklarki, która cokolwiek flirtuje z Robinem, czyli z pomocnikiem Batmana. Bo Robin to jest postać należąca jeszcze do dawnego mitu Batmana. Te dodatki może by i nie zaszkodziły, gdyby nie zasadnicza deformacja za pomocą rozdęcia elektronicznego. To nie jest pierwszy przypadek zniszczenia mitu w ten sposób. Może pan pamięta, co zrobił Coppola z Draculi?! Cała ta elektronika wydobywa to, co jest w legendzie - pan by powiedział głupiego, a ja bym powiedział - naiwnego.
TR - Panie Zygmuncie, mówimy o wszystkim, co dotyczy filmu, omijając to, co jest jego największą komercyjną atrakcją - główne role, grane przez znanych aktorów: Arnolda Schwarzeneggera jako Mr. Freeze i Umę Thurman jako Trujący Bluszcz, dwa negatywne charaktery tego filmu.
ZK - To jest jeszcze jedna niedorzeczność. Istotnie, jest to pierwsza negatywna rola Schwarzeneggera od czasu Terminatora. Tutaj jest czarnym charakterem z pękniętym sercem, z przeszłością; cierpienie skłoniło go do tego, żeby stać się niszczycielem ludzkości i na końcu ma on pewną szansę powrotu do naszej sympatii. Niemniej zdumiewam się, jak amerykańscy filmowcy mogli w ten sposób podejść do aktora, którego cała siła polega na jego osobistej fizyczności, tzn. na tym, że on jednak jest genialnym sztangistą i kulturystą, poruszającym się z imponującą sprawnością. Tutaj nagle pakuje się go w kostium ważący pięć pudów! Do tego stopnia, że widać zaledwie jego nos i oczy. Gra tylko oczami! To jakiś zasadniczy bezsens w dziedzinie wykorzystania aktora.
TR - W wersji oryginalnej pozostaje jeszcze głos Arnolda Schwarzeneggera, bardzo charakterystyczny, ale my i tego nie mamy, ponieważ wersja polska została zdubbingowana i słyszymy Schwarzeneggera mówiącego głosem Marcina Trońskiego. A jak się panu podobała Uma Thurman, która tak dobrze zaznaczyła się wcześniej w Pulp Fiction Quentina Tarantino?
ZK - Ona jest jeszcze najbardziej zabawna, dlatego że występuje jako swego rodzaju diablica, reprezentująca roślinność, tępioną przez człowieka i w jej imieniu jako nimfa zieloności (cała ubrana na zielono i tylko z kolosalną rudą peruką aż do samych kolan) mści się na ludzkości. Z punktu widzenia starego kinomana wygląda to jednak tak: są tu wszystkie elementy Batmana; jest symboliczne miasto amerykańskie, w którym panuje zbrodnia; jest sam Batman (czyli przebrany milioner Bruce Wayne), który ma przeciwnika jaskrawie, dziwacznie, chorobliwie karykaturalnego. W najlepszym Batmanie, o którym teraz myślę ze wzruszeniem, Jack Nicholson grał wielokolorowego Jokera.
TR - Tutaj nie wiadomo, kto właściwie jest przeciwnikiem Batmana: Trujący Bluszcz, czy Mr. Freeze? To zdublowanie czarnych charakterów też nie przysłużyło się filmowi.
ZK - Ale najbardziej zniszczyło legendę to, że ona straciła swoją prawdę moralną polegającą na tym, że we wszystkich wersjach owo miasto amerykańskie było oczywiście symboliczne, ale pokazane realistycznie - to rzeczywiście była jakaś prawda o zagrożeniu przez przestępstwo. Batman występował więc na tle prawdziwych sytuacji, prawdziwych ulic, prawdziwych ludzi. To, że on był inny, przebrany, dziwaczny, stanowiło krytyczny kontrast, ciągle jednak do przyjęcia z punktu widzenia naszego poczucia prawdy. Tymczasem tutaj mamy już taki obłęd blasków i eksplozji, że nie sposób tego ogarnąć wzrokiem. Przytłoczenie oddala nas od rzeczywistości. Taki rozmach, takie bogactwo, takie migotanie przekreśla prawdę. Straciliśmy więc moralny sens bajki o walce prawdziwego dobra z prawdziwym złem. Wszystko stało się nie do objęcia i nic nas nie obchodzi.