Już po
Batmanie Forever było widać, że panowie Schumacher i Akiva Goldsman powinni byli odpocząć sobie na chwilę od współpracy po bardzo dobrym
Kliencie i zrobić przerwę zaraz po ukończeniu
Czasu Zabijania. Niestety, jak widać, postanowili jeszcze bardziej dokręcić śrubę i... zniszczyli gwint, czyli innymi słowy w efekcie ukręcili nietoperzowi głowę. A całość za przyzwoleniem wygłodniałych producentów ze studia Warner Bros.
Podobno początki są najtrudniejsze, to jednak wbrew pozorom film zaczyna się obiecująco - klimatyczna czołówka podsyca ciekawość nieświadomego, potencjalnego kandydata na widza (bo nie jeden już wyszedł z kina abo wyłączył ekran telewizora). Symbol wspomnianej wytwórni przemienia się w zamarznięte logo Batmana, napisy początkowe i imitująca poprzednik sekwencja przygotowań bohaterów w Bat-Jaskini. Potem na dzień dobry dwa dialogi typu "Batmanie, jakiś łotr opanował muzeum" i "Cześć, Freeze. Jestem Batman". Można by jeszcze to przełknąć, gdyby nie fakt, że takich kwestii scenarzysta nie będzie szczędził nam do prawie samego końca filmu. Po drodze jeszcze zahaczamy o zamieszanie w muzeum, które zdumiewa swoją widowiskowością. Przyznać muszę, że do piętnastej minuty seansu da się to oglądać z odrobiną satysfakcji. W głównej mierze dlatego, że jest to dość dobrze nakręcona porcja kina rozrywkowego (nie bacząc ponownie na parę mniejszych głupot po drodze, które są niestety następnym alarmen, co może zacząć dziać się za minut kilkanaście. Wizualnie do tego momentu obraz Schumachera utrzymuje równowagę i kolorystycznie ma, jakby nie patrzeć, coś z mrocznego klimatu.
Szkielet prostej jak budowa cepa, mało pociągającej fabuły, pchanej na ślepo do przodu otępiale banalnymi zwrotami akcji, nie jest znowu taki tragiczny, aby nie dało się ułożyć z niego zadowalającej opowieści. Złe jest jej rozbudowanie do nienormalnch rozmiarów, nawet jak na komiks, gdyż w mojej opini apetyty po przegi zaspokoić mógł sam wątek Mr. Freeze'a i jego złowieszczego planu zniszczenia Gotham. Efekt jest taki, że cały scenariusz jest jakby kalką Batmana Forever. Niemal taki sam sposób wprowadzenia głównych złoczyńców, wprowadzenie nowego bohatera (tutaj akurat bohaterki) oraz bombastyczny finał z nowymi kostiumami, pojazdami i standardowym biegiem na tle batsygnału w stronę kamery. To tylko parę najbardziej widocznych przytoczeń. Schumacher bezmyślnie powiela sprawdzone komercyjnie ścieżki, wydeptane dwa lata wcześniej. Jego drugi film korzysta z mało zaskakujących schematów poprzednika, przez co staje się obrazem jeszcze płytszym. Za dużo bohaterów, za dużo zbędnych wątków, przekombinowanego ubogacania całości. Twórcy nie szczędzą widzowi parady kiczu, bohaterowie i ich "zabawki" łamią na wszystkie możliwe sposoby prawa grawitacji, a camp rodem serialu telewizyjnego z Adamem Westem jest dostrzegalmy na każdym kroku. Zbajerowane daleko poza granice ludzkiego rozsądku błyszczące gadgety są podniesione do rangi pierwszoplanowych postaci, bo Schumacher pragnie karmić widza do obrzydzenia tym, co w dzielonych dawkach jak i tylko w absolutnej konieczności było smaczkiem Batmanów Burtona. Rozczarowanie nabiera monstrualnych wymiarów, kiedy spojrzy się, jaką reżyser miał do dyspozycji ekipę aktorów. Dialogi, z zamierzeniu zabawne, jeszcze do strawienia w poprzedniku, gdzie wciskano je z onieśmieleniem, zamiast śmieszyć, niestety, przede wszystkim żenują i zniesmaczają. Jak szkodniki wdzierają się siłą do filmu, siejąc spustoszenie. Nawet, gdyby uznać to za komedię, to jest ona kiepskich lotów.
Najbardziej jednak denerwuje to, że Mroczny Rycerz jest tylko Mrocznym Rycerzem z nazwy. Bo jak wyjaśnić fakt, że nasz bohater pojawia się publicznie w świetle reflektorów jako stróż diamentów? Trudno o taki obraz tego herosa obwiniać aktora, bo ten też kiepsko przędzie przytłoczony narzuconą z góry wizją reżysera. George Clooney jako Bruce Wayne momentami imituje swoimi minami i zachowaniem wprost Michaela Keatona, a te jego charakterystyczne "tańce" głowy z barkami strasznie drażnią. O ile Val Kilmer mógł się podobać w roli Wayne'a, o tyle Clooney w obydwu wcieleniach zawodzi. Batmanem jest marnym zarówno z wyglądu (pięknisiowi nie do twarzy w posępnej masce) jak i ze sposobu bycia. Jako Wayne wygląda zupełnie jak facet bez kompleksów, dla którego przywdziewanie maski nietoperza jest conocnym rytałem i zabawą w sport ekstremalny. Gdzie się podziała ta nuta tajemniczości, rysy na psychice, dziwactwo? Schumacher najwidoczniej uznał, że w Batmanie Forever wyeksplatował te przymioty naszego bohatera. A bez nich nie ma Batmana.
Co trzeba przyznać to to, że George tchnął dużą dawnę ciepła w swoją postać, szczypty której zabrakło jednak jego poprzednikom. Głos ma też niezły, a w stroju porusza się znacznie lepiej i żwawiej od sztywnego Kilmera. Tylko, że to zdecydowanie za mało, aby nie być najgorszym Batmanem w historii. O'Donnell z kolei jak O'Donnell - bardziej zuchwała i drapieżna wersja nieprzekonywującego Robina.
Najlepiej, i to zdecydowanie, wypadł Michael Gough jako Alfred. To jego wątek jest najlepszym w całym filmie i najlepiej napisanym. Gough wręcz jako jedyny nie daje się wciągnąć w cały ten styl "bycia cool". Arnold Schwarzenegger jest kiepskim wyborem do roli Freeze'a (pewnie jedynym kryterium były predyspozycje fizyczne do noszenia tej świecącej zbroi), aczkolwiek przyjemniejszy to widok od Twóch-Twarzy Tommy Lee Jonesa, chociaż w typowy dla łotrów Schumachera sposób wygłupia się przed kamerą. Uma Thurman ma kilka bardzo dobrych scen, gdzie przyśpiesza krążenie krwi w żyłach męskiej części widowni, roztaczając w około siebie aurę femme fatale, do znudzenia imitując miniką i pozami Marlene Dietrich jak i Mae West. Jednak ta sztuka, przy większym zaangażowaniu, pozostaje ciągle w zasięgu nawet dopiero co raczkującej aktorki z Hollywood. Ale to w głównej mierze scenariusz nie pozwala jej na rozwinięcie skrzydeł i pokazanie jej postaci od strony rozkochanej miłośniczki pięknych roślin (bo więcej na ten temat gada aniżeli działa). Jej Poison Ivy okazuje się tylko wygiętą wiedźmą, diablicą o kuszącej minie, której koniec jest równie beznadziejny jak i narodziny.
Batmana i Robina trudno jednoznacznie zakwalifikować do jednej z dwóch grup wiekowych: z jednej strony jest to kino dla młodszej widowni z dialogami nastawionymi na odbiorcę poniżej dziesiątego roku życia; z drugiej zaś, w filmie roi się od wprowadzanych przez reżysera podtekstów erotycznych, podsycanych skąpymi ubiorami Ivy, widokami pup dwójki tytułowych bohaterów oraz koncepcją "bardziej sexy i obcisłych trykotów", gdzie kluczowym elementem są gumowe sutki na piersiach z lateksu. Dopatrywać można się także homoseksualnych powiązań pomiędzy Batmanem i Robinem (to m.in. z tego powodu Burton i spółka bronili się przed wprowadzeniem do dwóch pierwszych obrazów tego młodziana). Owszem, dyskusja prowadzona na ten temat odnośnie samego komiksu wybuchła w pruderyjnej Ameryce już przed kilkoma dekadami i trwa po dzień dzisiejszy. Ale w przypadku tego filmu reżyser sam nadstawia głowę. W opozycji do starań komiksu obkręca kota odwrotnie ogonem, burząc fundamentalne założenia relacji pomiędzy Dynamicznym Duetem. Świat kina ma teraz podstawy, by drwić sobie bez opamiętania z Batmana, który z takim trudem Burtona zyskał sobie szacunek w wielu oczach. Jeśli można wybaczyć katastroficzne przełożenie Bane'a i niepotrzebne nikomu wprowadzenie Barbary (kapitalnie beznadziejna Alicia Silverstone), tutaj już nie córki komisarza policji, ale siostrzenicy Alfreda, o tyle homo-pobudek już nie. Mało tego, Schumacher jakby na przekór wcześniejszym założenim próbuje z tej erotycznej parady zlepić Bat-rodzinę! Kiedy co jakiś czas jakaś pupa przetacza się przez ekran, Bruce i jego świta jak najęci paplają o nieskalanych wartościach rodzinnych. Dla mnie to jeden wielki absurd, który się k(p)upy nie trzyma.
Samym w sobie absurdem są też relacje Batmana i Robina. Główni bohaterowie nie wyglądają już jak mentor i uczeń, lecz bardziej jak stare przekomarzające się małżeństwo, gdzie, co dziwne, wyraźniej na pierwszy plan wysuwa się postać Cudownego Chłopca, zbuntowanego niczym Nightwing, granego przez jeszcze pewniejszego siebie Chrisa O'Donnella. Zresztą, O'Donnell w swoim stroju, co mnie osobiście bardzo irytuje, wygląda na lepiej zbudowanego od Clooneya - gdyby nie długie uszy tego drugiego, niemal zrównaliby się wzrostem. Także, pewnie nie zrobiłoby to większej różnicy, gdyby tytuł zmienić na Robin i Batman.
Oczywiście od strony technicznej Batman i Robin jest obrazem dopieszczonym przez najlepszych specjalistów. Zachwycają zdjęcia Goldblatta, skrupulatnie dopracowany dźwięk, efekty wizualne (choćby scena podniebnego surfowania). Nie zawodzi także Elliot Goldenthall. Kompozytor swoją muzyką odwala najprawdziwszą w świecie czarną robotę. Wyciska w sceny zagubiony gdzieś przez twórców i aktorów pewien ładunek emocjonalny, gdzieniegdzie monumentalnymi kompozycjami tuszuje kiczowatość scen, dodaje dramatyzmu. Za to garść gorzkich słów można skierować pod adresem montażystów, bo w paru momentach popełniają paskudne, amatorskie błędy. Uwagę oka przykuwa wystrój wnętrz, jego bogactwo, choć do tego chyba przyzwyczaiły widza poprzednie odsłony o przygodach obrońcy Gotham. Jednak tu ta bajkowa sceneria oraz jej gigantyczny przesyt spycha w tył poprzebieranych w najbardziej wyszukane kostiumy bohaterów i bohaterki tego obrazu. W dodatku, im bardziej postacie starają się być poważne w tej rażącej oko jaskrawością atmosferze, tym większy wzbudza to śmiech ironii. Gotham nie jest już przerysowanym obrazem metropolii zagubionych dusz, lecz areną cyrkową, na której odbywa się beznamiętny pokaz klownów. Legenda została ograbiona ze swojego przesłania.
Film Schumachera może podobać się jako bombastyczne widowisko, pod warunkiem, że potencjalny widz potrafi strawić fatalne kwestie, a zdrowy rozsądek odłożyć na półkę obok, gdzie w pogotowiu czekają już okulary przeciwsłoneczne. Gdzie należy zatem upatrywać się przyczyny obrania takiego, a nie innego kierunku w realizacji tego przedsięwzięcia? W którym miejscu leży największy błąd? Ja radziłbym cofnąć się do roku 1995 i ogromnego sukcesu kasowego trzeciej części cyklu. Pomieszanie dwóch różnych konwencji i stworzenie pomiędzy nimi pomostu, było najgorszą rzeczą, jaka mogła przydarzyć się Batmanowi. Ni to rybki, ni to akwarium. Gdyby nie Batman Forever, nigdy prawdopodobnie nie doszłoby do tak śmiałego odejścia od klimatu filmów Tima Burtona. Lecz z drugiej strony, gdyby nie klęska Batmana i Robina, studio dalej forsowałoby tandetne pomysły, zamiast złapać się za głowę i zmienić swoją politykę.
Ostatecznie przykro jest patrzeć z punktu widzenia miłośnika poprzednich odsłon przygód Batmana, jak nagła fala krytyki, w pełni zasłużenie, nie pozostawia suchej nitki na czwartym filmie serii, który niestety przeciera ścieżki ostanich ekranowych przygód o Supermanie. Tylko, że tamte obrazy to już odrobinę inne czasy i przede wszystkim miejsze budżety, stąd też spadek jakości. Ich już nikt nie pamięta, za to na Batmana i Robina widzowie będą jeszcze bardzo długo narzekać, gdyż po każdym kolejnym seansie film wydaje się być jeszcze gorszy niż się do tej pory uważało. Fura pieniędzy wydana na formę, treść napisana na kolanie tuż przed pierwszym klapsem - tak można na koniec podsumować to nieszczęsne przedsięwzięcie. Lecz co trzeba przyznać Schumacherowi z brutalną szczerością to to, że udało mu się powtórzyć pewien wyczyn poprzednika. Tak jak kiedyś Burton zapoczątkował z wielkim hukiem serię swoim pierwszym Batmanem, tak Schumacher w spółce ze swoimi producentami Batmanem i Robinem z równie wielkim ją zakończył. A może nawet i z większym?