Niech nie zwodzą was tandetne kostiumy, czy pogodno-kolorowa atmosfera. Batman z Adamem Westem to wyśmienita zabawa dla Bat-fana w każdym wieku, a im lepiej zżyty jest on z mrocznym, komiksowym odpowiednikiem tym lepiej uśmieje się na seansie tego majstersztyku z lat 60.
Nie warto nawet rozpisywać się o fabule, ponad fakt iż Pingwin, Catwoman, Riddler i Joker (ironicznie ten ostatni wydaje się być najmniej aktywny w tej historii), wchodzą w posiadanie potężnej broni dzięki której uda im się nie tylko przejąć władzę nad Gotham City, ale i nad całym światem, i tylko Batman i Robin są gotowi przyjąć wyzwanie wytropienia czwórki przestępców i sprowadzenia ich do rąk sprawiedliwości.
Nie mam bladego pojęcia (może i dobrze?), co było celem twórców filmu, ale dziś prezentuje się on dobrze wyłącznie jako parodia... I w tej oto kategorii jest po prostu genialny!
Ach, czegoż tu nie mamy? Bat-jaskinię obwieszoną wielkimi etykietkami podpisującymi wszystkie przedmioty, łącznie z dystrybutorem (nawet drabinka w helikopterze ma napis "Bat-ladder"), Batmana zmuszającego rekina, by puścił się jego nogi "Bat-sprejem na Rekiny" (nigdy nie należy się ruszać z domu bez niego!), czy też Robina zdolnego wydedukować iż Catwoman jest zamieszana w przestępstwo, poprzez fakt iż zbrodnia była popełniona na morzu, a angielskie słowo na morze "sea" brzmi tak samo jak angielska litera "C".
Rozbrajających momentów można wymienić całe tuziny, jak chociaż by piękna sekwencja, gdy Batman biegnie w biały dzień z bomba, co chwila wpadając jak nie na zakonnice, to kobietę z wózkiem, to orkiestrę, by ostatecznie nie móc wyrzucić bomby do wody, ze względu na pluskające się w niej kaczuszki. W innej scenie Robin sugeruje śpieszącemu się Batmanowi by wezwali taksówkę na co ten protestuje tłumacząc iż skoro są (cytuje) "w tip-top kondycji" lepiej zrobią jak pobiegną na piechotę, i po chwili widzimy naszych herosów dzielnie przemierzających w biegu zatłumione miasto.
To w sumie dobijające jak pomimo tandetności wyglądu naszych bohaterów, wszyscy na około traktują ich jak najbardziej poważnie. W jednej z pierwszych scen, gdy "dynamiczny duet" leci Bat-copterem nad miastem, widzimy tłum odzianych w bikini dziewcząt wdzięcznie machających do Robina, oraz grupę oficerów, ściągający czapki z głów na widok Batman.
Odkładając całą tandetność i humor na bok, zachwalić należy mimo-wszystko aktorów. Adam West jako Batman jest jaki-jest ale jako Bruce Wayne pasuje do roli całkiem przyzwoicie, a solowe sceny między Bruce a Kitką (reporterka z Rosji, alterego Catwoman) sprawiają wrażenie zupełnie innego filmu... I to jakieś 40% bardziej poważnego. O ile Cesar Romero słabo pasuje do roli Jokera, o tyle chętnie bym zobaczył Neila Hamiltona (Gordona) czy Franka Gorshina (Riddler) w o wiele bardziej poważnych konwencjach. Warto też wspomnieć o grającym Pingwina Meredithu. Może nie takiego Pingwina chciałbym oglądać na ekranie, ale sposób w jaki odgrywa tę postać, jest po prostu fajny.
Obojętnie czy ktoś jest fanem Batman komiksowego, czy wyłącznie filmowców Burtona i Nolana, na Batman: The Movie powinien rzucić okiem. Wiele parodii Batmana krąży po Internecie... I żadna nie jest nawet w połowie dobijająca co to dzieło.