W związku z premierą tego filmu emocji nie brakowało. Nie tylko dlatego, że od czasu premiery ostatniego kinowego Batmana minęło osiem lat, ale również dlatego, że ten film powstawał tak naprawdę od 1999 roku. Zmieniały się koncepcje, zmieniali się twórcy... Ciekawe czy ktoś dałby radę z pamięci wyrecytować wszystkie robocze tytuły i związanych z projektem reżyserów.
Co ciekawe, pierwszy z pomysłem zekranizowania "Year One" wyskoczył Joel Shumaher. Wtedy miał to być prequel filmów Burtona utrzymany w tym samym gotyckim klimacie. Z czasem producenci chyba zrozumieli, że z dzisiejszej perspektywy filmy Burtona są co najwyżej ciekawostką, ale na pewno nie serią, którą warto kontynuować. Zdecydowano, że nowy film będzie odcinać się od starej serii i pokaże bohatera z nowej, wierniejszej pierwowzorowi, perspektywy. Kiedy reżyserem został Aronofsky stało się jasne, że z gotyckiego klimatu też zrezygnowano. Tej cięzkiej przytłaczającej atmosfery trochę szkoda było, ale przynajmniej na stołku był utalentowany reżyser, a scenariusz skrobał sam Frank Miller (wtedy to nazwisko budziło jeszcze jako taki podziw).
A skończyło się jak zawsze. Aronofsky'ego odsunięto od projektu, a potem całość wylądowała w szufladzie. O co w tym zamieszaniu chodziło, nie mam pojęcia. Z tą całą wiernością komiksowej książce Millera też sprawa jasna nie jest, bo o ile wtedy obiecywano film jak najbardziej zgodny z oryginałem to z fruwającej po Internecie kopii wypocin Franka wynika co innego.
Przez kolejne kilka lat ze studia Warnera dochodziły różne batmanowe pomruki. To o aktorskim "Batman Beyond" to z kolei o "Batman vs. Superman", w pewnym momencie wpadli na pomysł nakręcenia "Catwoman". Innymi słowy w Warnerze wszyscy chcieli kręcić Batmana, tylko nikt nie wiedział jak. Zdaje się, że w roku 2001 były plany na cztery różne filmy związane z Batmanem. Z wszystkich tylko dwa przeżyły. Jednym był "Begins", który wtedy znany był jako "Intimidation game". Ciekawostka: na Scarecrowa typowano wtedy Marilina Mansona.
Co w końcu wyszło? Na pewno film o Mrocznym Rycerzu lepszy niż te, które wyszły spod ręki Shumahera. Bez wątpienia jedna z lepszych ekranizacji komiksów. Ale i nie trzeba oka specjalisty by zauważyć, że dałoby się to zrobić lepiej.
Nie chodzi o to, że scenariusz oparto tylko na motywach komiksu. Film po prostu nie oddziałowuje na fana tak jak "Spider-Man" czy starusieńki "Superman" Donnera. Tamte filmy były przesiąknięte smaczkami, puszczaniem oka do fanów - mniejszymi lub większymi odwołaniami do mitologii tych bohaterów.
Jak już mówiłem nie obyło się bez zmian względem komiksowego kanonu. Część z nich miała związek z zachowaniem spójności scenariusza, ale niektóre budzą poważne kontrowersje. Bo oto Ra's Al Ghul i Ducard okazują się jedną osobą, do tego zostaje mentorem młodego Wayne'a, który wstępuje do League of Assassins... Znaczy się League of Shadows, bo tak organizacja Ghula nazywa się w filmie. Z resztą profil jej działalności też odbiega od tego, który znamy z komiksów. Szkoda też, że zrezygnowano z przedstawienia Talii (chociaż w nowelizacji coś tam o niej napomnięto).
Podobny los spotkał postać Luciusa Foxa. W komiksie był biznesmanem uratowanym przez Bruce'a w Paryżu. W wersji Nolana jest szefem jednego z wydziałów badań Wayne Enterprises. Ponieważ ma dostęp do prototypów urządzeń, które nie trafiły do produkcji staje się głównym zaopatrzeniowcem Batmana. Z tym wątkiem związana jest pewna scenariuszowa niekonsekwencja, ale o tym później.
Modyfikacje nie ominęły innych postaci. Filmowy Carmine Falcone nie ma praktycznie nic wspólnego z Rzymianinem znanym z "Long Halloween" i "Year One". Falcone w interpretacji Wilkinsona jest taki... amerykański.
Kiedy twórcy obwieścili, że mają zamiar kręcić film w konwencji realistycznej miałem nadzieję, że gotycki moloch Burtona zastąpiony zostanie miastem żywcem wyjętym z kadrów Breyfogle'a. Niestety Gotham Nolana miejscami bardziej zbliża się do "Blade Runnera" niż rysunków Norma.
Nie inaczej ma się sprawa kostiumu i pojazdu. Nolan opracowywał cały ten realizm tak obsesyjnie, że w jego ujęciu nawet Batmobile jest wojskowym pojazdem. Kostium lepiej pominąć milczeniem.
Kończąc marudzenie przejdę do zalet.
Bezapelacyjnie pierwszorzędna jest obsada. Poza tą panią z "Dawsona", która błaka się po planie bez ważniejszego celu, film zapełniony jest doskonałymi kreacjami aktorskimi.
Najbardziej zapadła mi w pamięć rola Oldmana jako Gordona. Wydawało się, że człowiek, który karierę zrobił dzięki doskonałym rolom czarnych charakterów nijak się ma do postaci na wskroś pozytywnej. A tymczasem Oldman nie tylko rewelacyjnie zagrał Jima, on po prostu się nim stał. Nie ma w tym ani cienia przesady - Gordon w interpretacji Oldmana sprawia wrażenie żywcem wyjętego z "Year One".
Bale nie zrobił na mnie może takiego wrażenia, ale nie można mu nic zarzucić. Bardzo poważnie podszedł do roli Wayne'a i wiedział jak go zagrać.
Sama historia jest zgrabnie opowiedziana. Przyjmując, że do elseworld zmiany nie drażnią już tak bardzo. Pierwsza część filmu to opowieść o źródłach postaci i przemianie Bruce'a w Batmana. Autorzy doskonale poradzili sobie z przedstawieniem traumatycznego dzieciństwa i celu do jakiego dąży Mroczny Rycerz. O dziwo głównym wątkiem nie staje się osobista zemsta [nie ma nawet przysięgi nad grobem rodziców] a walka ze strachem i wewnętrznymi słabościami.
Druga część filmu przedstawia działalność Batmana w Gotham. Niestety jest to część słabsza. Ogólnie początki walki Nietoperza z gangsterami są przedstawione poprawnie i nie mam im praktycznie nic do zarzucenia. Świetna jest kreacja Crane'a - zimnego i fascynującego w swoim wyrachowaniu.
Gorzej zaczyna się robić kiedy pojawia się wątek superłotra i jego planów. O ile sam Ghul w filmie jest postacią frapującą, to pomysł z emiterem mikrofali jest całkowicie nietrafiony. Nie dość, że pomysł idiotyczny, to zupełnie nie pasuje do konwencji "realistycznej", której tak obsesyjnie uczepił się Nolan.
Razi dodany całkowicie na siłe wątek Rachel. Skoro musiał być jakiś wątek romansowy czemu nie zdecydowano się na którąś z komiksowych partnerek Batmana [skoro jest Ghul to bez problemu mogła pojawić się Talia]. Na szczęście ten wątek dawkowany jest oszczędnie i nie wypełnia ekranu tak jak miłosne perypetie Petera Parkera. Oszczędzono nam też miłosnego happy-endu.
Trzeba pochwalić scenarzystów, którzy stworzyli ogromną sieć zależności między postaciami i w tej sieci się nie pogubili. Dzięki temu film jest bardzo spójny i logiczny.
W filmie Nolana nie ma przesytu efektami specjalnymi, który jest bolączką współczesnych blockbusterów. Efekty zastosowano z umiarem i tylko gdy były naprawdę niezbędne a i wtedy zrealizowane są wyśmienicie. Ktoś kiedyś powiedział, że najlepsze efekty to takie, których nie widać. "Batman Begins" zdaje się potwierdzać to stwierdzenie.
Muzyka - najlepszy komiksowy grajek Elfman poszedl w zapomnienie. Autorzy muzyki z "Batman Begins" mu nie dorownali, po prostu odwalili chałturę. Napisano muzykę poprawną, ktora nie przeszkadza w ogladaniu, ale zachwycać się nie ma czym. Brakuje rownież jakiegoś rozpoznawalnego motywu przewodniego.
Zdecydowanie Nolan nakręcił film bardziej batmanowy niż Burton. Z pewnością też jest to jeden z lepszych filmów lata 2005, ale... Tak napradę wolałbym, żeby nakręcono Batmana zgodnie z oryginałem, z mniejszym budżetem i bez tej blockbusterowej otoczki. Póki co to jednak pobożne życzenia i powinniśmy cieszyć się tym co mamy.