Można by przerobić stare porzekadło, aby brzmiało: gdzie scenarzystów trzech, tam nie ma, co czytać. Zaskakujące jest, że trzech dobrych fachowców, jakimi są Moench, Dixon i Grant spłodziło komiks tak przeciętny jak
War Devil. W zasadzie, cierpi na podobną zarazę, co produkt Franka Millera (co ciekawe, wydane w tym samym roku, historie te zdają się nie znajdować w jednym continuum), czyli kliszowość.
Prolog opowiada nam o tragicznym losie wioski z początków anglosaskiego osadnictwa w Ameryce, której wszyscy mieszkańcy zniknęli. Konia z rzędem temu, kto wie, co łączy prolog z resztą, poza imieniem jednego demona i pentagramem - najbardziej wyświechtanym symbolem mocy piekielnych.
Batman poszukuje potencjalnych terrorystów, tymczasem Spawn w Nowym Jorku przypadkiem widzi w gazecie zdjęcie, które przywołuje wspomnienia z czasów, gdy był jeszcze Alem Simmonsem. No i wyrusza do Gotham, powspominać pewne zlecone przez rząd zabójstwo.
Całkiem przypadkiem Batman wkracza do wspomnianego budynku, który czeka właśnie na uroczyste otwarcie, szukając wskazówek mających pomóc w rozwiązaniu zagadki wspomnianego zabójstwa sprzed sześciu lat.
Tymczasem na gothamskim cmentarzu wspomniany nieboszczyk wstaje z martwych wysysając energię z kotów i szczurów, a następnie krwią swego współpracownika wyrysowuje pentagram w piwnicy wspomnianego budynku.
I oto generał piekieł i Mroczny Rycerz nagle znajdują się w tym samym miejscu, szukając tego samego, (chociaż nie wiadomo do końca czego). A gdy już stają twarzą w twarz nie pozostaje im nic innego, jak mordobicie. Tym razem nie ma krwi, Spawn truchleje z powodu kostiumu Batmana, a gacek go nie przezywa. Zaś wszystko trwa tylko chwilę i natychmiast praktycznie stają ramię w ramię.
Tymczasem w mieście gaśnie światło - poza wybranymi obszarami, które układają się we wspomniany wyświechtany symbol. Następnie zmartwychwstały nieboszczyk ożywia armię zombie, zaś Spawn powstrzymuje demona, którego imię pada w prologu przed przyjściem i zniszczeniem świata. Obowiązkowo robi to dzięki wspomnieniom miłości, jaką czuł do swej żony. Pentagram znika, zaś zombie wracają do grobów.
Nie wiem kto za co odpowiadał, ale trzech scenarzystów najwyraźniej nie dogadało się za dobrze, bo zmontowali za dużo klisz do kupy i wyszła siekanka. Nie ratują tego rysunki Jansona, chociaż są bardzo dobre. Jednak w porównaniu z rysunkami McFarlane'a z albumu wydanego przez
Image brak im energii i dynamizmu. To jest Janson w swojej klasycznej, wysokiej formie - aż tyle i tylko tyle, niestety. Są smaczki, których można się doszukać, ale nie ma rewelacji. Kolory Steve'a Buccellato są niezłe. Udało mu się pokazać Gotham mroczne, ale nie bure, jak to często się zdarza. Peleryna Spawna jest kontrastową plamą, ale nie odstaje. Ta współpraca Klausa ze Stevem w War
Devil to przygrywka do spektakularnej oprawy graficznej
Death and the Maidens, które stworzą kilka ładnych lat później.
O
War Devil nie można powiedzieć zbyt dużo. Raczej sztampowa historia, pełna drobnych idiotyzmów. Mniej graficznych fajerwerków w porównaniu z produktem Millera i McFarlane'a. Na plus trzeba zaliczyć dużo lepsze i inteligentniejsze przedstawienie postaci Spawna (ale nie rozpędzajmy się) i zaprezentowanie bardziej kanonicznego Batmana. Nie ma też irytującej, górnolotnej narracji. Natomiast Dixon, Moench i Grant potrafią pisać rzeczy o kilka klas lepsze.
W sumie szkoda zmarnowanej szansy, bo to mógł być świetny album - postacie mają niezwykły potencjał i nie trzeba by aż tak dużo, aby go wykorzystać. Może innym razem. Poleciłbym głównie fanom. Hm, no tak. Czyli wam.
Ocena: 3 nietoperki
Poprzednia Strona