Wyczekiwany powrót Bruce'a Wayne'a właśnie się rozpoczął. Czytelnicy w końcu mogą się przekonać o tym, co się stało z prawdziwym Batmanem, gdy ten został wysłany w przeszłość podczas
Final Crisis. Osobiście bardzo nie mogłem się doczekać tego komiksu (szczególnie po ostatnich świetnych numerach serii
Batman and Robin) i byłem ciekawy tego, jak to nam Grant Morrison przedstawi zagubionego Wayne'a.
Mimo tego, że bardzo podoba mi się run Morrisona w Batmanie (poza kilkoma wyjątkami) to tym razem jednak nie przekonał mnie swoim najnowszym komiksem. Spodziewałem się trochę innego sposobu przedstawienia zabłąkanego Bruce'a, który nie do końca jest świadom tego, co się stało. Nie mamy pojęcia co mu siedzi w głowie, jak się czuje oraz czy naprawdę nic nie pamięta. Można by powiedzieć, że czytelnik czuje się jak jaskiniowcy, którzy odnajdują obcego im człowieka.
W komiksie drażni mnie fakt, że praktycznie to nie posiada on jakiejś konkretnej fabuły. Owszem, mamy pokazaną walkę między plemionami, która swoją drogą była bardzo brutalna i fajna w odbiorze, ale czy to naprawdę wszystko, co mógłby nam zaoferować Grant? Nie sądzę. Na plus można natomiast zaliczyć kilka scen, które nam, w mniejszym bądź większym stopniu, tłumaczą rzeczy oraz symbole, które odkrył Grayson w podziemiach posiadłości Wayne'ów (m.in. gigantyczny nietoperz oraz symbol nad peleryną Batmana). Pod koniec numeru pojawiają się Time Masters, co teoretycznie powinno być dobrym akcentem, gdyż została zapowiedziana mini-seria z ich udziałem, gdzie mają podjąć się próby odnalezienia zaginionego w czasie Batmana, co dałoby jakąś logiczną spójność. Ale, jak wielu użytkowników for internetowych zauważyło, jakim cudem podróżnicy w czasie mogą się spóźnić w cofaniu do przeszłości i nie spróbować tego po prostu ponownie?! W ten sposób dostajemy ogromnego bubla, który mimo że nie jest najistotniejszym punktem historii, to wkurza ogromnie. I jeszcze dochodzi do tego głupia gadka w stylu
"Jeśli Batman sam wróci do XXI wieku, to wszyscy zginą". Ta... jasne. Inną niepokojącą rzeczą jest ogromny potwór na ostatniej stronie. Nie wygląda to zachęcająco.
Jeśli chodzi zaś o rysunki, to są one bardzo przyjemne w odbiorze i chyba tylko dzięki nimi antyfani Morrisona mogli jakoś przebrnąć przez ten komiks. Wiele scen było wykonanych świetnie, szczególnie dobrze prezentowały się sceny walk. Może i żadna z nich nie zapadnie komuś na długo w pamięci, ale trzeba przyznać, że zespół artystyczny spisał się dobrze tworząc odpowiedni klimat dla kolejnych sekwencji.
Niestety,
The Return of Bruce Wayne #1 zawodzi, a haterzy Granta zapewne odnaleźli kolejny komiks, za który mogą gnębić scenarzystę. Mimo wszystko, z chęcią sięgnę po dalsze numery tego wielkiego wydarzenia, bo już kilkakrotnie się przekonałem, że Morrison może zacząć jako tako, a dopiero potem rozkręca się na całego i doprowadza do burzy mózgów wśród fanów przy rozmowach na temat tego, co czeka nas w dalszych numerach. Póki co - polecam tylko fanom Szkota.
Ocena: 3 nietoperki