Na naszej drodze spotykamy ludzi, których egzystencja jest jakby zdefiniowana przez ich indywidualne czyny. Owe sprawy tak mocno wywierają wpływ na życie tejże jednostki, że nie może ona w żaden sposób wyjść z cienia tego jednego wyczynu z przeszłości. Bane z pewnością jest taką postacią, jeżeli chodzi o komiksy. Chyba już na zawsze ta postać będzie się kojarzyć ludziom z człowiekiem, który "złamał Nietoperza". Od sagi Knightfall minęła już przeszło dekada, a Bane wciąż jest wiązany z tym wydarzeniem tak, jakby to było wczoraj. No cóż, ten fakt sprawia, iż potencjał mięśniaka w zapaśniczej, teksańskiej masce jest wręcz zgubny.
Dla każdego fana postaci Zguby, który obserwuje jego poczynania od lat 90., zaskakującym powinna być sytuacja z
Infintie Crisis #7. Tam mamy scenę, w której Bane łamie, w starym, dobrym stylu, kręgosłup Judomasterowi. Dlaczego to wydarzenie powinno tak dziwić? Przecież każdy, kto czytał bat-historie od okresu bodajże Ziemi Niczyjej (właściwie to nieco dalej, bo w Gotham Knights Beatty'ego) wie, że Zguba stał dość długo po dobrej stronie barykady, całkowicie odcinając się od swojej kryminalnej przeszłości. Odciął się nawet od Jadu - substancji, dzięki której pozyskał miano jednego z najsilniejszych ludzi globu, a zarazem sprawcy okrutnego cierpienia dla duszy, która nie mogła ścierpieć uzależnienia. Niestety, znowu wszystko się pochrzaniło. Bane znów zażywa Jad i wraca na ciemną stronę mocy. Prawie jak za dawnych czasów, jest tylko jeden wyjątek - Zguba wrócił do dawnych przyzwyczajeń NIE Z WŁASNEJ WOLI. Dawni koledzy, którymi niegdyś przewodził, teraz wysyłają go na misję, jako drugo- trzeciorzędnego sługusa. Pierwsze zadanie przywiodło go do oryginalnego Hourmana, którego miał porwać. Bane jednak zachowuje (co prawda z trudnością) jasność umysłu i prosi swój "cel" o pomoc w rozwiązaniu jego problemu.
Tak oto zaczyna się ta nader ciekawa, zabawna historia Bedarda, który wreszcie raczył wykorzystać swój talent pisarski dla tytułów z DC Comics.
Podczas lektury komiksu niektórzy mogą się niemiłosiernie śmiać, wręcz szyderczo. Tak ze mną było na początku. Bo co my tutaj mamy? Dwóch facetów, którzy ubrani są najdelikatniej mówiąc "niekonwencjonalnie" (to określenie idealnie pasuje do ubioru wyjętego wprost z WWF albo innych, równie daremnych lig zapaśniczych), zaczynają reagować między sobą. A to pogadają, a to się potłuką etc. Niby nie ma tutaj nic zabawnego - typowy mainstream. Ale muszę powiedzieć, że kiedy po raz pierwszy czytałem ten komiks, wręcz rechotałem na widok sceny, w której Bane ratuje człowieka, a potem miłosiernie (niech was oczy nie mylą) prosi go o pomoc. Niby nie powinienem, bo Scott Beatty podczas swego stażu w Gotham Knights robił jeszcze "zabawniejsze" rzeczy, ale tutaj Bedard wyjątkowo zagrał na mojej cierpliwości. Wyjątkowo, bo nie dość, że owa scena nie niszczy aż tak bardzo wizerunku tej postaci (z reguły taks nie dzieje, ale o tym później), to scenarzyście udało się wywołać u czytelnika pełen życia śmiech.
A teraz do rzeczy. Hourman i Bane. Niby bardzo podobni, ale dzieli ich coraz więcej wraz z dalszym przebiegiem historii. I to jest interesujące. Różne podejścia do tematu narkotyków, charaktery i światopoglądy czynią z nich postacie wręcz stworzone dla siebie (jak już mówimy o tym - Bat-łotry powinni coraz częściej "wyżywać" się na innych herosach, a Batmana zostawić komuś innemu. Świeżość gwarantowana). Sytuacja wspaniale współgra z lekką, mało oryginalną, ale logiczną fabułą, która niekoniecznie jest poważna i mroczna (patrz wyżej). Bedardowi udało się wykorzystać tak banalne rzeczy, jak superżołnierzy, z gracją i z odpowiednim wytłumaczeniem. Nawet nie raziła zbytnia nieznajomość mitologii Hourmana. Pisarz przedstawił postać dobrze - nie zmarnował 5 stron na przedstawienie mało znanej persony DCU, ale to, co już przedstawił, wystarczy na wyrażenie o niej osądu. Nie odgrywa ona jednak tutaj zbyt wielkiej roli. Bedard przekazuje pałeczkę Bane'owi i to on jest siłą komiksu.
Scenarzystę niezwykle sukcesywnej serii Exiles z Marvela wsparł McDaniel wraz z Owensem. No cóż, byłem niegdyś wielkim fanem Scotta McDaniela, kiedy rysował Nightwionga Dixona. Miał wtedy niesamowicie indywidualną kreskę, która balansowała nad przepaścią animacji i realizmu. Obecnie jesteśmy świadkami ewolucji stylu McDaniela, która moim zdaniem nie wychodzi mu na dobrze - kreska staje się aż za bardzo animacyjna, artysta skupia się na "czystości" rysunku (zwróćcie uwagę na mięśnie Bane'a z tej historii, z wcześniejszymi mięśniami Nightwinga. Oznaka pośpiechu?). W dodatku mimika twarzy. Fani Nightwinga pamiętają zapewne scenę z wydania zbiorczego Dark Shade of Justice, gdzie Barbara Gordon goliła ledwie żywego Graysona. Wyjść z podziwu nie mogłem, jak rysownik mógł tak płynnie ukazyać emocje na twarzach postaci z jednego kadru na drugi. Nie doświadczymy niestety tego tutaj...
Interesujący stuff. Gdyby nie wysiłek scenarzysty w narracji, rzekłbym, że to niezbyt specjalny zeszycik. Niemniej jednak, może Bane wreszcie odnajdzie jakąś ucieczkę od klątwy Knightfalla? Oby, oby. Ja z pewnością przeczytam konkluzję tej historii.
Ocena: 4,5 nietoperka
Poprzednia Strona