Beacon Blackfire, charyzmatyczny szaman z korzeniami tak starymi jak Gotham City, gromadzi armię bezdomnych mieszkańców miasta, którą wykorzystuje by zwalczyć zbrodni. Jednak Blackfire ma także pewien tajny plan.
Historia
The Cult jest pod kilkoma względami ciekawa. Po pierwsze, jest to jeden z zaledwie dwóch TPB, w których w roli Robina występuje Jason Todd. Ten drugi to
Death in the family, w którym wsławił się głównie tym, że został zabity.
Druga, to tematyka, dosyć ciężka, nawet jak na Batmana - jest religijny przywódca, jest sekta, indoktrynacja, pranie mózgu, narkotyki i zniewolenie. Inaczej jednak niż w opowieści
Venom, Batman jest tu ofiarą cudzych machinacji, a nie swojej głupoty.
Jest także dramatyczna scena, w której komisarz Gordon zostaje niemal śmiertelnie postrzelony przez snajpera. Tak, jak w
Officer Down i w filmie
The Dark Knight Nolana - walczy o życie. Inaczej jednak niż w historii z
New Gotham, Krzyżowiec w pelerynie nie stoi z założonymi rękoma.
Tym bardziej, że miasto Gotham zostaje odcięte od świata. Po wprowadzeniu stanu wyjątkowego, zostaje otoczone kordonem Gwardii Narodowej. Zupełnie, jak w
No man's land. Nikt nie wychodzi, nikt nie wchodzi. Nikt zresztą nie miałby ochoty wchodzić do miasta, ogarniętego terrorem sekty religijnej, prowadzonej przez niezwykłego człowieka imieniem Deacon Blackfire.
On sam podaje się za indiańskiego szamana, który od czasów pierwszych osadników obecny jest w Gotham, jako siła sprawcza większej ilości spraw, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. Na pewno większej, niż chce to przyjąć do wiadomości Departament Policji, którego akta na temat Deacona sięgają kilkadziesiąt lat wstecz. Zbyt daleko, żeby wszystko mogło tu się zgadzać.
Teraz najlepsze - ta historia jest starsza niż wszystkie wymienione. To nie ona nawiązuje do nich, lecz odwrotnie. Wyobraźcie sobie taki dynamit. Dodajmy do tego miejską walkę partyzancką z użyciem Batmobila zbudowanego na bazie monster cara, a także niemal gladiatorskie starcie Batmana ze swoim niedawnym duchowym guru na arenie. Starcie, boleśnie zakończone lekcją o lojalności i sile przywódcy. Lekcją dla indiańskiego szamana ostatnią.
Jedynym elementem, który Starlin, pisząc
The Cult zapożyczył jest narracja prowadzona ustami spikerów telewizyjnych, rodem prosto z
Powrotu Mrocznego Rycerza. Niestety, jest ona trochę przegadana, przez co nie do końca dobrze spełnia swoją rolę i chwilami zwyczajnie nuży. Dodatkowo, sekwencje te rysowane są metodą kopiuj-wklej i rzuca się to bardzo mocno w oczy, pozostawiając wyjątkowy niesmak. Jest to jednak jedyna wada oprawy graficznej.
Ilustrator Bernie Wrightson z kolorystą Billem Wrayem stworzyli dzieło pełne wysmakowanego, nastrojowego rozmachu. Rozgrywające się często w mrocznych kanałach, w nocy, w ciemnych zaułkach wydarzenia zostały wyrysowane z rozmachem i pietyzmem i pociągnięte pełnymi klimaty kolorami. Pod pewnymi względami przypominają one wręcz oryginalne kolory z
Zabójczego Żartu. Kadry pełne są dynamicznej, dobrze zakomponowanej akcji.
Sam zresztą wizerunek dynamicznego duetu należy do jednego z najlepszych - Jason Todd pod cyrkowym wdziankiem Robina jest młodym, atletycznym mężczyzną, pełnym werwy i siły, zaś Batman... No cóż, najlepiej oddaje klimat całostronicowy panel, na którym w goglach, z gigantycznymi, sterczącymi uszami niemal w stylu Kelley Jonesa, ściskając w rękach karabin pneumatyczny mówi, patrząc z góry na przeciwnika "Powiedzcie Deaconowi Blackfire, że Batman idzie po niego". To jest mocne, to jest siła, to człowiek, który zstąpił do piekieł, a teraz przyszedł wypłacić ciemiężcy co mu należne.
Jestem zaskoczony, że przez tyle lat nie znałem tak świetnej historii z Batmanem i dopiero niedawno trafiła mi w ręce. Nie popełniajcie tego błędu - kupcie ją natychmiast i zakochajcie się w niej. To jedyne słuszne, co można w jej przypadku zrobić.
Ocena: 4,5 nietoperka