Scottish Connection to jedna z tych nielicznych w historii, które ukazują Batmana poza jego zwykłym terenem łowieckim, jakim jest Gotham City.
Tym razem playboy Bruce Wayne odwiedza Szkocję, gdzie bierze udział w pogrzebie jednego ze swoich przodków. Tak, tak, gdybyście jeszcze nie wiedzieli - rodzina Wayne'ów ma szkockie korzenie.
Scenariuszem zajął się jedyny właściwy w tej sytuacji człowiek, czyli Szkot z krwi i kości, Alan Grant. Ci, którzy czytali zeszyty TM-Semica w latach 90-tych ubiegłego wieku, znają go doskonale.
Na pogrzebie, drobny szczegół przykuwa uwagę zamaskowanego mściciela, powodując szybką zmianę stroju i powrót na miejsce zagadki. Od tej chwili wypadki zaczynają toczyć się bardzo szybko - amerykański gość napotyka na swojej drodze kolejne osoby, niektóre ratują go z opresji, inne wręcz przeciwnie. Co ciekawe, ofiarą ataku pada nie tylko Batman, ale również Bruce Wayne. Ciężar podejrzeń przenosi się dosyć płynnie z jednej postaci na drugą, a rozwiązaniem zagadki jest zadawniona krzywda, sięgająca 200. lat wstecz i związana, nomen omen, z córkami Wayne'ów ze strony prababki Bruce'a.
Grant tym razem spisał się na medal - w odróżnieniu od serii przygód z sędzią Dreddem, gdzie jego forma trochę spadła. Historia, podzielona na cztery rozdziały, czyta się w zasadzie sama. Scenarzysta umiejętnie i sprawnie prowadzi nas, przeplatając znane z historii i rzeczywistości wątki i miejsca z fikcyjnymi przypadkami i postaciami.
Dodatkowym smaczkiem jest w tej historii Alfred, zapewniający momenty komiczne. Postać ta, często pomijana zupełnie, jest nieodłącznym elementem mitologii Batmana i Grant zawsze o tym pamiętał. Stary kamerdyner jest w swoim żywiole i gdy zakapturzony mściciel ratuje świat, on bawi się wręcz doskonale. Za samego Alfreda, ta historia dostaje ode mnie dodatkowego plusa.
Frank Quitely był mi przed tym albumem kompletnie nieznany, a szkoda. Ma wyrazistą, ciekawą kreskę. Rysunki są ciasne, pełne szczegółów oddanych cienkimi liniami. Bruce Wayne w jego wykonaniu wprawdzie trochę za mocno przypomina Sylwestra Stallone, ale przywodzi też na myśl wersję Joe Quesady, a to wiele znaczy.
W komiksie jest też chwila, która zapiera dosłownie dech w piersiach, a jest to całostronicowy panel z kaplicą w Rosslyn. Rysownik z najdrobniejszymi szczegółami oddał tę świątynię templariuszy, rozsławioną przez swoje pojawienie w znanej książce Dana Browna. Ogólnie rzecz biorąc jest to artysta, który wyrasta ponad zwykły, rzemieślniczy poziom.
Ciekawa jest wersja stroju, jaką Quitely stworzył z kolorystami Hollingsworthem i Matthew - jest to krzyżówka stroju z pierwszego filmu Burtona z 1989 z klasycznym strojem wersji new look - w całości ciemnoszara bez odróżniających się butów i rękawic, z czarnym kapturem i peleryną.
Gdybyż tylko nie te krótkie, millerowskie uszy!
Scottish Connection to przykład doskonałego albumu, która rzuca nowe światło na znaną postać, wyrywając ją ze znanego otoczenia gotyckiego, gothamskiego lewiatana. Pod tym względem jest to prawie jak Elseworld, ale także przywodzi na myśl wyprawę Batmana na Tahiti, w poszukiwaniu rodziców Tima Drake'a czy jego wizytę w Kalifornii (obie zresztą, znamiennie, również pióra Alana Granta).
Na pewno warto po niego sięgnąć, zwłaszcza, że jest dość dobrze dostępny (wyszedł nie tylko w Stanach, ale także w Wielkiej Brytanii, gdzie wydało go Titan Books), a do tego niedrogi.
Ocena: 4 nietoperki