Rok wydania: 2008 (USA) Scenariusz: Grant Morisson Rysunki: Andy Kubert, John van Fleet Tusz: Jesse Delperdang Kolor: Guy Major, Dave Stewart Ilość stron: 200
Będą spojlery, ale nie mam wyrzutów sumienia, bo nie poleciłbym tego albumu do przeczytania nikomu. Serio, jest to chyba najgorszy gniot, jaki w ostatnich latach miałem w rękach.
Granta Morissona chyba mocno pogrzało, chociaż kiedyś faktycznie potrafił pisać niezłe scenariusze. Album składa się z dwóch różnej długości, bardzo luźno ze sobą związanych historii, przedzielonych opowiadaniem o Jokerze. Nie wiem, czy to opowiadanie, to nie najlepszy element tego komiksu.
Pierwsza część to telenowela dla kretynów. Nagle pojawia się Talia, oznajmiając Bruce'owi, że mają synka, więc Wayne niewiele myśląc zabiera dzieciaka do Jaskini, pozwala mu zmaltretować Alfreda i prawie zabić Tima, a następnie przy pomocy batrakiety batkosmicznej (ale nie zespolonej, damianowo-batmanowej), udają się na wyspę Gibraltar (dobrze słyszeliście, na wyspę), aby Talia mogła porozmawiać z Batmanem, bo przecież przy ich poprzednim spotkaniu nie mogła tego zrobić.
Przy okazji udaje jej się prawie zabić dzieciaka, wystawiając go na atak brytyjskich torped.
Grant snuje swoją opowieść dla skretyniałych w sposób mało misterny. Powiedziałbym, że nawet mało ją snuje, bo są w niej spore dziury. Pomijam wręcz fakt, że całość ma wypisane na starcie wielkimi literami "jestem małym kawałkiem wyrwanym z jakiejś całości", przez co nie bardzo wiadomo, o co chodzi.
Trzy razy odkładałem ten komiks, zanim dobrnąłem do końca tego koszmaru. Tymczasem czekała na mnie jeszcze druga opowieść. Oto, nagle, okazuje się, że Batman ma swoje prywatne małe archiwum X, a w nim wzmiankę o trzech duchach, z których jeden najwyraźniej pojawił się w jednym kadrze na początku opowieści, a drugi właśnie spuszcza mu łomot. Batman więc pokonuje go i w tym momencie opowieść się urywa, bo zamiast zakończenia mamy jakiś dziwaczny Elseworlds, w którym Damian, starszy o kilkadziesiąt lat, nosi strój nietoperza i odnajduje ostatniego ducha z tajemnej czarnej teczki ojca. Długo nie mogłem pojąć, co się stało.
Chyba się zestarzałem. Albo jestem już za inteligentny na czytanie komiksów, bo ten album to potok bredni. Wygląda tak, jakby Grant pożarł swoją kolekcję Batmanów z dawniejszych lat, a potem zwymiotował ją, z dużą czkawką, w napadzie pląsawicy Huntingtona, przez co kawałki tego wyrzyga rozrzucone są bez ładu i składu gdzie popadnie. Zapomnijcie o Bane, zapomnijcie o Ra's al Ghulu, zapomnijcie o Jokerze. To są maluteńkie milisie pikusie w porównaniu z największym adwersarzem Batmana wszechczasów, panem jaśnie oszalałym scenarzystą.
A brak redaktora i przepuszczanie takich ewidentnych bubli jak wyspa Gibraltar wystawia całemu DC baaaaardzo złą opinię.
Graficznie jest tak, jak to teraz bywa. Dużo ruchu, dużo detali, dużo kolorów, mnóstwo bardzo ładnych, dynamicznych, nieczytelnych kadrów. Kubert chce chyba rysować jak Jim Lee, ale mimo, że jest bardzo dobry, to Jimem Lee nie będzie. Wolałbym, żeby miał własny styl, ale to chyba za duże wymagania. Wolałem go z czasów, jak rysował w X-Men, tutaj za bardzo się zmanierował i miejscami nie wiadomo, o co chodzi na rysunkach.
Kolorystycznie bardzo dobrze, bez zbędnych wodotrysków, przyzwoita robota. Od strony graficznej ten album nieźle się broni, bo jest dobrym rzemiosłem. Niestety, tylko do graficznej.
Nie kupujcie tego albumu, to jest jakieś koszmarne nieporozumienie, poroniona wizja chorego umysłu, która nie ma nic wspólnego z moim ulubionym bohaterem, a w dodatku wygląda jakby wątek opowieści pogryzły szczury, zostawiając dziury wielkości pięści. Chyba, że lubicie Batmana zaprezentowanego jako działającego impulsywnie kretyna, mającego w dupie wszystko, w co, jak sądziliśmy, ta postać zawsze wierzyła.