Obecne podejście Morrisona do Batmana dzieli opinię komiksową równie mocno, co
All-Stary Millera. Na wielu forach dyskusyjnych spotykam się z pytaniami czy aby na pewno szkocki scenarzysta rozumie postać protektora Gotham. Wszakże jest wiele ewidentnych dowodów na prawdziwość tej tezy, z których za najważniejsze należy wymienić ukazanie Bruce'a jako macho ekskluzywnej grupy społecznej, wyrywającego najlepsze laski na bankietach dobroczynnych oraz większe nastawienie na akcję, aniżeli na sferę bardziej oddziaływającą na umysł (nieraz spotkałem się z negatywnym odbiorem idei armii Man-Batów). Z drugiej zaś strony wielu uważa, że Morrison przedstawia nam jedną z najbardziej klasycznych, a może nawet przełomowych historii o Bruce'ie i spółce, która odświeży nieco zakurzony koncept śmiertelnego herosa.
Moim skromnym zdaniem, szalony Szkot się niczym szczególnym nie popisuje. Jak na razie mamy styczność z rzemiosłem na wysokim poziomie, niemniej jednak ostatnich dwóch zeszytów Batmana w żaden sposób nie da się porównać jakościowo do pierwszych
New X-Men (należałoby zresztą zacząć od tego, iż są to dwa różne komiksy - pierwszy jest świetną rozrywką dla czytelnika spragnionego solidnej superbohaterskiej akcji, mutanty Morrisona zaś skupiają większą uwagę na bardziej poważne pytania związane z współczesną nauką oraz tematem tolerancji i pogodzenia się z własnym losem niezależnym od nas). Czy numer 657 coś zmienia?
Nie.
Najpierw omówienie sfery fabularnej, jak zawsze. Poznajemy wreszcie chłopca będącego sprawcą całego zamieszania, Damiana. Chłopak działa mi mocno na nerwy i jest denerwujący. Aż trudno uwierzyć, że tak niezdyscyplinowany chłopak został absolwentem Ligi Zabójców, która uczy głównie sztuki czekania i wyciszenia. Takie działanie jest jednak umotywowane. Morrison zastosował takie rozwiązanie nie tyle, żeby ukazać cukierkowatość najbliższego otoczenia Batmana, ale żeby udowodnić, iż rozumie postać, którą dostał pod opiekę. Większość osób nie związanych emocjonalnie z światem Bruce'a Wayne'a, nawet z światem komiksu, pomyślałaby: "Co za kompletna jednostajność. Batman przyprowadził do Jaskini kolejną biedną sierotę. Na dodatek z czarnymi włosami! Kolejna dusza puszczona na manowce...". Współczuję każdemu, kto odbierze ten numer jako uwypuklenie homoseksualnego oddźwięku w bat-opowieściach. Owszem, chłoptaś ma czarne włosy, jest sierotą. I Batman przyjmuje go do siebie. Heros jednak nie robi tego z powodu współczucia lub litości. Bruce ma po prostu słabość do czarnowłosych chłopców, a szczególnie do siebie. Przecież od początku swej kariery Batman starał się pomagać każdemu, kto ni mniej ni bardziej odzwierciedlał jego emocjonalność i (w pewnym stopniu) fizyczność. Zbieg przypadków pisarskich sprawił, że na swej ścieżce życia Nietoperz spotkał osoby przypominające przynajmniej w 75% jego młodszą wersję (bo czymże jest trójka Cudownych Chłopców i Huntress?). Damian jest całkowitym przeciwieństwem moralnym młodocianego Bruce'a i Robinów, a to jeszcze bardziej uwypukla tendencje Bruce'a do kooperacji z młodocianymi jedynakami skrzywdzonymi przez los i zło. Jest to interesujące i świeże podejście do tematu ojcostwa Wayne'a, stawiające go w nowej, nie sprawdzonej wcześniej sytuacji.
Szkoda lecz, że już na samym początku numeru możemy poczuć się zawiedzeni. Jak wiemy, w poprzednim numerze Batman zetknął się pod koniec z swym synem, mocno pilnowany przez dwóch Man-Batów. W numerze 657 zaś akcja nabiera tak szybkiego tempa, że na początku jesteśmy świadkami przyprowadzenia Damiana do Jaskini. Wszystko byłoby naprawdę w porządku, gdyby nie ciekawość czytelnika... Jak Mroczny Rycerz wyszedł z opresji dwóch Man-Batów? Jak przedostał się do Gotham? Czy rozmawiał z Damianem po drodze? Gdzie, do cholery, jest ciotka Agata? Potworny niedosyt, towarzysze.
Zamykając ocenianie scenariusza, należy wspomnieć o pojawieniu się Spooka. Zdecydowanie wymagam więcej od takiego talentu jak Morrison w używaniu starych, zapomnianych wręcz postaci. Sądziłem, że Szkot odświeży nieciekawego i absurdalnego Vala Kalibana. Tymczasem Spook został potraktowany przez ambitnego pisarza jako wabik i pierwsza ofiara Damiana. W dodatku rozmowa dwóch pomocników Spooka jest beznadziejne nudna i długa; nie rozumiem powodu dla którego nadawać jej tak dużo czasu. Przypomina mi ona radosną twórczość Kevina Smitha w Daredevilu i Spider-Manie. Nawet nie pomaga zastosowanie w dialogach przekleństw, nader inteligentnych.
Tymczasem Andy Kubert staje się coraz lepszy w środowisku Najlepszego Detektywa Świata DCU. Andy zmyślnie miksuje anatomię postaci typową dla twórczości Jima Lee z mimiką twarzy Norma Breyfolge'a. Na uwagę zasługują niesamowite panoramy miasta, ciekawe zmieszanie kilku aspektów z różnych inkarnacji Jaskini Batmana i dynamika kadrów. Niestety, wnikliwi czytelnicy mogą się dopatrzyć paru niedoróbek i niekiedy pójścia na łatwiznę. No bo jak inaczej nazwać dorysowane włosów Spookowi? Czyżby tak utalentowany artysta jak Kubert nie wiedział jak inaczej można złapać głowę łysego człowieka jedną ręką? Poza tym wielkie brawa zarówno dla tuszownika, który dorównał ideałowi z numeru 655 i dla kolorysty Dave'a Stewarta za klimatyczne kolory w tunelach Blackgate (muszę się jednak przyczepić, iż rysunki mogłyby być nieco mroczniejsze. W końcu to Batman, ludzie...).
Na zakończenie jedna myśl - Morrisona wspaniale się czyta, ale tylko i wyłącznie w wydaniach zbiorczych. W zeszytach nie za można zobaczyć w pełni jego warsztatu pisarskiego i talentu, czego
Batman #657 dowodzi. Najważniejsza będzie ostatnia część historii, decydująca dla jej prestiżu i przeznaczenia. Wtedy zobaczymy, czy Szkot pójdzie na łatwiznę (zabije chłopaka) czy też zasugeruje nam inne, bardziej niespodziewane rozwiązanie. Faktem jest, że nie tego spodziewałem się po numerze, który bardziej przypomina serial o tytule "Radosne Perypetie Batmana w Niańczeniu Dzieci".
Ocena: 3 nietoperki
Poprzednia Strona