Zeszyt ten jest całkowitą opozycją spokojnego, pełnego symboliki i dialogów poprzedniego numeru. Niestety, również pod względem jakościowym.
Zacznijmy od plusów, bo jest ich stosunkowo mało. Morrison wspaniale unowocześnia charakterystykę głównej postaci, czyli Batmana/Bruce'a Wayne'a. Zawiedzeni będą ci, którzy oczekiwali od Szalonego Szkota mrocznego, zamkniętego w sobie milionera, sfrustrowanego z powodu swej życiowej misji, krótko mówiąc - zdołowanego człowieka, który musi dotrzymać słowa danego na grobie rodziców. Wydaje się, że koncepcja Millerowska, która systematycznie pojawiała się w tytułach o Batmanie w ostatnich dwóch dekadach dzięki scenariuszom Granta, Moencha, Dixona, Loeba, Azzarello i Winnicka, straciła na wartości dla Morrisona. Teraz scenarzysta Flex Mentallo stara się wykreować z Bruce'a Jamesa Bonda uniwersum DC. Nienagannie ubranego, obracającego się w szampańskim towarzystwie, otoczonego przez masę pięknych kobiet, które widzą w nim jedynie pieniądze i (może niektóre) "cielesne rozkosze". Bruce nie zgrywa tutaj prawiczka - śmiało rozmawia z reprezentantkami płci pięknej, sprawia w nich zainteresowanie i nie boi się mrugnąć do nich oczko i wysuwać w ich stronę odważne sugestie. Zapewne część czytelników nie będzie uradowana z zmiany gotyckiego rycerza w agenta służb specjalnych o samczych myślach, ale z drugiej strony jest to fajna innowacja, urealniająca komiksową postać. Można nawet rzec, że niektóre starsze osoby (szczególnie te bogate) mogą się uosabiać z Bruce'em Morrisona.
Kolejny plus zeszytu to... hmmm... eeee... wiecie co? To chyba koniec fajnych rzeczy w tym komiksie.
Serio, gdyż cała batalia Batmana z 50 rozzłoszczonymi Man-Batami jest nadzwyczaj nudna i ciężka. Kadrowanie jest naprawdę ciekawe i rozumiem, że Morrison chciał zaspokoić głód tych, którzy oczekiwali wielkiego kopa już od pierwszej części historii. Chciałbym być podekscytowany tymi brutalnymi i krwawymi scenami, ale nie mogę. Może to przez Man-Baty? Z jednej strony interesujący i rzeczywiście nowy pomysł. Już od dawna mierziły mnie historie z Man-Batem, które w większości przypadków są podobne, by nie powiedzieć takie same. Ale z drugiej strony komiksiarze czytający więcej tytułów (i to niekoniecznie superbohaterskich) mogą być zdegustowani ukłonem Morrisona w stronę Stana Sakai. No bo jak inaczej nazwać Man-Baty, jak nie kalką Kamori Ninja z jednego z moich ulubionych, komiksowych seriali samurajskich Usagi Yojimbo? Może się czepiam, ale po prostu tak to odczuwam.
Walk nie ratuje nawet nowatorskie użycie rysunków będących dziełami sztuki nowoczesnej na balu. Morrison używa tych graficznych elementów jako słowa. Pomysł dość zabawny, z gracją zastępujący kultowe "KAPOW!" z serialu z lat 60. Pośmiać się można, fakt. Ale jest to trik na jeden raz. No chyba, że teraz wszelkie walki będą się toczyły w muzeach sztuki nowoczesnej? Hmmm...
Wspomnieć muszę również o historii Kirka Langstroma po tym, jak zostaje wraz z swoją żoną wywalony z furgonetki. Stronę tą można było wykorzystać zdecydowanie lepiej. A jak? Zamiast budowania nastroju niepokoju scenarzysta nieopatrznie spowodował salwę śmiechu. A może o to właśnie chodziło? W końcu (cytując Gordona z poprzedniego numeru) "każdy potrzebuje rozjaśnienia"? Ale jak już jesteśmy przy rozbawianiu czytelników, to muszę w jednym przyznać rację Morrisonowi - kręcenie w kółko 600 kilogramowym potworem z pewnością przypomina Batmanowi kolację w święto dziękczynienia u ciotki Agaty. Ten moment mnie całkowicie rozwalił. A jednak da się zauważyć jakieś plusy...
Co dalej... Andy Kubert. Komiks ten udowadnia, że duet Kubert/Delperdang się nie sprawdza. W poprzednim numerze rysownik, szkicując i tuszując, pokazał swe wysokie możliwości artystyczne. W tym numerze mamy natomiast do czynienia ze średnimi pracami jakiegoś duetu dopiero co wkręcającego się do branży komiksowej. Jeżeli Delperdang zostanie w Batmanie, to zdecydowanie obniży to wartość graficzną zeszytów Morrisona. Jedynie Dave Steward ratuje rysunki Kuberta ciekawą grą kolorów. Podobał mi się czerwony odcień w scenach portowych.
Jednego jednak Morrisonowi zarzucać nie można - Będąc w środku akcji, nie wiemy tak naprawdę, w którą stronę scenarzysta pójdzie. Batman staje w sytuacji, w jakiej jeszcze nigdy nie był. To na pewno sprawi, że czytelnicy ruszą z zapałem do kupna kolejnej części
Batmana i Syna. Ale to wcale nie podwyższa oceny tego mocno średniego komiksu (a jeżeli już to nieznacząco). Trójka to jedyna ocena jaka można mu wystawić. Jest średnio. Niebezpiecznie średnio.
Ocena: 3 nietoperki
Poprzednia Strona