O SERIALU | ODCINKI | GALERIA I ZWIASTUNY | RECENZJE
Batman: Woked Crusader
„Woke culture – termin odnoszący się do społeczno-politycznego ruchu, który skupia się na podnoszeniu świadomości na temat nierówności i dyskryminacji w społeczeństwie. Kultura woke odnosi się przede wszystkim do problemów związanych z rasizmem, seksizmem, homofobią i innymi formami nietolerancji.” Uważam się za osobę otwartą i zazwyczaj wszelkie elementy „woke”, które show-biznes w ostatnich latach umieszcza we wszystkich mediach staram się akceptować, lub – jeśli mi nie odpowiadają – zwyczajnie ignorować. Czasami jednak nawet moje progi zostają przekroczone, szczególnie gdy wspomniany ruch dotyka najbardziej oczekiwanego przeze mnie serialu roku, opowiadającego o mojej ulubionej fikcyjnej postaci. Batman: Caped Crusader niestety został tym nie tyle dotknięty, co przesiąknięty na chyba wszystkich możliwych płaszczyznach. Przez to moja wątpliwa przyjemność z oglądania była mniejsza od tego, co zakładałem nawet w najczarniejszym scenariuszu.
Serial zaczyna się odcinkiem, w którym największa mafia w Gotham należąca do gangstera Ruperta Thorne’a atakowana jest przez tajemniczą konkurencję. W mieście pojawia się Batman, który próbuje powstrzymać eskalującą wojnę gangów. W połowie odcinka poznajemy tożsamość nowego bossa mafii i jest nim Pingwinka! News o tej zmianie postaci trafił do mediów na kilka dni przed premierą serialu i choć nie byłem fanem tego pomysłu, postanowiłem dać mu szansę (wszak damska reinterpretacja postaci Two-Face’a w Batman: Earth One Geoffa Johnsa i Gary’ego Franka wypadła w moich oczach bardzo dobrze). Przyjąłby tę zmianę gdyby niosła ze sobą jakiś świeży pomysł na postać i robiła z nią coś odważnego, jak właśnie przy wcześniej wspomnianym przykładzie Dwóch-Twarzy. Tak się jednak nie stało. Pingwinka to Pingwin – jeden do jednego. Nie różni się niczym od jego klasycznej wersji, a zmiana płci nie wnosi absolutnie nic do jej charakteru, działań, czy historii. Ponadto, nie ma ona za grosz sensu. Pingwinka, tj. Oswalda Cobblepott – czy istnieje damska wersja tego imienia? Brzmi dziwnie i nie potrafię znaleźć o takowym wzmianki – nosi swój pseudonim właściwie z jakiego powodu? Oswald był Pingwinem gdyż był miłośnikiem ptaków (pingwin = ptak nielot) i na co dzień chodził ubrany we frak, co w połączeniu z jego wzrostem i posturą dawało wygląd przypominający ludziom pingwina. Nic nie wskazuje na to, by Oswalda była miłośniczką ptaków. Ta wysoka i dobrze zbudowana kobieta nie nosi fraku, tylko w dwóch-trzech scenach zakłada czarny płaszcz na fioletową suknię. Skoro nie jest miłośniczką ptaków, ani żadnego nie przypomina z wyglądu, to czemu właściwie jest „Pingwinką”? (to słowo w rzeczowniku również brzmi dziwnie) Jedyna odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy to taka, aby zwiększyć ilość postaci kobiecych kosztem mężczyzn w serialu. A wystarczyłoby sięgnąć po jakąś inną antagonistkę z obszernej galerii przeciwników Batmana, albo wykreować kogoś własnego.
Oglądając pierwszy epizod (który pomijając „Pingwinkę” był całkiem niezły) odczułem lekki niedosyt ilością tytułowego bohatera – praktycznie w takim samym stopniu główną rolę odgrywała w nim Barbara Gordon. W drugim odcinku (zdecydowanie najlepszym z całego sezonu, z najbardziej wciągającą intrygą, z dobrze budowanym suspensem, z udanym odwołaniem do klasyki i zaskakującymi zwrotami akcji) było podobnie. Główną rolę pełniła detektyw Renee Montoya oraz śledzący jej działania Batman. Wydaje mi się, że w epizodzie trzecim to Nietoperz w końcu jest głównym bohaterem opowiadanej historii, ale nie zdziwi mnie jeśli stało się tak dlatego, że duże role odgrywają w nim nowe postacie kobiece (Selina Kyla i Dr Harleen Quinzel). Rozumiecie już co próbuję przez to powiedzieć? Złapałem się na tym, że w przeciwieństwie do poprzednich seriali animowanych o Batmanie (gdzie przypomnę towarzyszyła mu Bat-rodzinka), w tym jest on tylko jednym z bohaterów, bo duży nacisk – jak dla mnie za duży – położono na drugi plan, szczególnie gliniarzy z GCPD i prawników.
Wielkie nadzieję wzbudził we mnie wybór epoki w jakiej osadzono Batman: Caped Crusader. Całość od początku do końca sugeruję, że akcja serialu toczy się w amerykańskiej metropolii z lat 40., lub 50. Wskazują na to styl, prezentowane technologie (czarno-białe telewizory, telefony, aparaty), moda (ubiory i fryzury bohaterów) i ogólny feel tamtych czasów. Pewna decyzja twórców wybiła mnie jednak z immersji jakiej oczekiwałem od obcowania z Mrocznym Mścicielem. Jest nią oczywiście ilość przedstawicieli i rola mniejszości rasowych w fabule. Jak wiadomo od pierwszych materiałów promocyjnych, komisarz Gordon jest tutaj czarnoskóry – wątpię, aby w tamtych latach osoba o tym kolorze skóry mogła zostać komisarzem policji (o ile w ogóle mogłaby zostać policjantem). Jego córka Barbara – pracująca jako obrońca z urzędu – oczywiście również jest Afroamerykanką. Czarnoskóry jest także sędzia podczas pierwsze rozprawy – w tym przypadku również powątpiewam, czy taka osoba mogła pracować na takim stanowisku w tamtych latach – oraz detektyw Flass, z kolei Lucius Fox jest tym razem zamożnym prawnikiem rodziny Wayne’ów, co również kompletnie mi nie pasuje. W praktycznie każdej scenie, w której pokazanych jest więcej osób, są to ludzie o różnych odcieniach skóry, nawet jeśli wydaje się to nie pasować do tych czasów i przedstawianych sytuacji. Zdaję sobie sprawię, że piszę o fikcyjnym miejscu jakim jest Gotham City, które może być takie, jakim zechcą tego jego twórcy, ale mimo wszystko nie potrafię zapomnieć, że zostało ono osadzone w takich, a nie innych czasach i w takim, a nie innym kraju, który istniał naprawdę. Wykreowano tu jakąś utopijną rzeczywistość miasta Gotham, którego nigdy nie dotknęła segregacja rasowa i nierówności, co nie pasuje mi właśnie do samego Gotham – miasta utożsamianego ze złem i niesprawiedliwością. Myślę, że gdyby akcja serialu osadzona byłaby we współczesności, albo jak w przypadku kultowego The Animated Series byłaby niezidentyfikowaną mieszanką różnych stylistyk, pewnie przełknąłbym to wszystko. Ale jest jak jest – stoi to według mnie w sprzeczności z obraną przez twórców stylizacją świata przedstawionego.
Serial bardzo szybko odhacza tzw. gender swapping, race swapping, kreuje kilka strong female characters, które kradną czas ekranowy Batmanowi, a w kolejnych odcinkach nie zabrakło również wątku LGBT+ (dokładniej w piątym). Swoje trzy gorsze dorzucił również ruch body positivity (wygląd Alfreda chyba miał być ukłonem w stronę jego pierwszych występów komiksowych, ale dla mnie wypadł niekorzystnie ponieważ jest to dobrze nam znany Alfred, z charakteru i głosu nieróżniący się niczym od tego z Batman: The Animated Series, tylko wygląda jak prezydent Białorusi Alaksandr Łukaszenka), a także ruch przeciwko przesadnej seksualizacji kobiet = nie ma tu nawet jednej seksownej kobiecej bohaterki (trudno uwierzyć, że za produkcję odpowiadał ten sam Bruce Timm)! Większość pań jest niska, krępa i kolokwialnie rzecz ujmując – nieatrakcyjna. Jedyna, której zwraca się uwagę na urodę to Barbara Gordon, ale na mnie jej aparycja nie działa skoro wybrano dla niej kolor włosów zupełnie niepasujący do odcieniu jej skóry. Nawet z Seliną było coś nie tak (jej twarz, szczególnie w masce).
Skoro już wspomniałem o Barbarze – jednym z najbardziej uwielbianych przez fanów motywów w mitologii Mrocznego Rycerza jest jego relacja z Jamesem Gordonem. Bruce Timm postanowił jednak na inne rozwiązanie i tutaj to Barbara pełni rolę głównego sojusznika Zamaskowanego Krzyżowca w walce ze złem. Dwóch mężczyzn miałoby ratować miasto? Nie, musiała tu być kobieta. Kolejne odcinki zresztą wielokrotnie próbują bawić się mitologią Człowieka-Nietoperza i igrać z oczekiwaniami widza, ale było to dla mnie takie robienie zaskoczeń dla samego zaskakiwania. Nie wnosi to nic do samych historii, nie wpływa w żaden sposób na dalszy rozwój wydarzeń, ani na świat przedstawiony. Powrócę jeszcze z jedną myślą do Alfreda „Łukaszenki” – jest tutaj wątek zwracania się do niego przez Bruce’a po nazwisku – czy tylko mi wydawało się to nielogiczne? Jeśli ktoś podsłuchałby Batmana i ten akurat zwracałby się do swojego wiernego przyjaciela per „Alfred” myślę, że nie byłoby dużego problemu, bo w Gotham i okolicach może żyć tysiąc mężczyzn o takim imieniu. Ale już „Pennyworth” nie wydaje mi się popularnym nazwiskiem i przez takie gadanie Bruce naraża się na łatwiejsze zdemaskowanie.
Jako fan Two-Face’a (mój ulubiony przeciwnik Batmana) nie mogłem się doczekać jego występu w nowym serialu. Miałem pod tym względem tylko jedno życzenie – oby nie ograniczono się wyłącznie do origin story, tylko zrobiono z nim coś więcej (ponieważ zdaję sobie sprawę, że antyfani tej postaci zarzucają, że poza kapitalną genezą, którą widzieliśmy już wielokrotnie w różnych wersjach, nie ma za bardzo pomysłu na to, co z nim zrobić dalej). Dwa ostatnie odcinki pierwszego sezonu przyniosły więc ogromne rozczarowanie. Otrzymujemy tu bowiem kolejny origin Dwóch-Twarzy (oczywiście niedorastający do pięt wersjom z Batman: The Animated Series, Batman: The Long Halloween, czyThe Dark Knight Christophera Nolana), który podczas jednego wieczoru postanawia się zemścić i na tym jego vendetta/rola się kończy. Po jednym wieczorze! Harvey Dent nie jest tu nawet nazywany Dwoma-Twarzami, nie ubiera się jak Dwie-Twarze, a po ostatnim odcinku szanse na jego powrót w serialu wydają się zerowe. Serio, twórcy?
Wątek Harveya Denta okrutnie mnie rozczarował, ale to ostatnie trzydzieści sekund sezonu wbiło mnie w ziemię i nie obeszło się przyjemnie ze zmasakrowanymi zwłokami moich oczekiwań. Od lat powtarzam, że mam absolutnie dość wszędzie wciskanego Jokera i jeżeli Warner Bros./DC będzie go dodawać wszędzie, choćby na sekundę, to z miejsca będę odejmował danemu tytułowi punkt przy ocenie (co spotkało chociażby ostatni film Matta Reevesa). No i co? Nie dość, że zrobiono to ponownie, to jeszcze wstawiono go na samym końcu jako oderwany od całości sezonu i ostatniego odcinka cliffhanger zapowiadający drugą serię. Przy Batman Begins podobny zabieg był dla mnie genialny i przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Przy Batman: Earth One (tom 3.) wydawało mi się to już wtórne i słabe. Przy The Batman to było po prostu żałosne, a teraz to już nawet nie jest śmieszne. Odcinek wyłączyłem jak tylko zaczęły się napis końcowe i nie obchodziło mnie już co będzie dalej.
Nie wiem co mógłbym jeszcze dodać? Chyba tylko tyle, że skoro byłem w stanie włączyć ten serial i z kilkoma przerwami obejrzeć go podczas jednego wieczoru, to może jednak nie jest taki zły? Na pewno nie tak, jak wynikałoby to z moich powyższych wypocin. Podobał mi się design kilku postaci (w tym tytułowego Mściciela), voice-acting stoi na bardzo wysokim poziomie (Basil Karlo!), pomijając brak motywu muzycznego dla głównego bohatera soundtrack sprawdza się w większości przypadków (na szczególną uwagę zasługują motywy czarnych charakterów – Clayface’a, Kobiety-Kota i Harley Quinn), jako człowiek tzw. starej daty bardzo podobał mi się powrót do czasów sprzed smarfonów i komputerów, a także wszelkie elementy detektywistyczne w pracy Mrocznego Rycerza. Te plusy nie są jednak w stanie zmyć z mojego przełyku smaku rozczarowania. Nawet bez elementów, o których rozpisałem się najwięcej, jest to serial ze średnio interesującymi intrygami, brakuje mu widowiskowości, a sama animacja wypada po prostu marnie. Uwielbiam styl kreskówkowych z lat 90., ale tutaj – wykonana na komputerze – ewidentnie się nie broni. Brakowało jej życia, dynamiki (pod tym względem radę dają tylko sceny bójek), a w Gotham – czy to na otwartej przestrzeni, czy we wnętrzach – wieje pustką (brak statystów zarówno ludzkich, jak i aut w ruchu ulicznym). Twórcy starali się wykreować mroczny, gangsterski klimat, ale ich próby stylistyczne w moich oczach spaliły na panewce – nie mogły się udać przy tak pobawionej energii (i klatek na sekundę), komputerowej warstwie wizualnej oraz przy tylu unowocześnieniach w samym przekazie.
Nazwiska twórców i wygląd Batmana sprawiają, że porównania do kultowego już serialu animowanego narzucają się same. W nim przecież również mieliśmy historie o Pingwinie, Clayfejsie, Dwóch-Twarzach, policji ścigającej Człowieka-Nietoperza, itd. I niestety w każdym przypadku, pod każdym możliwym względem (m.in. klimatu, designu i animacji w ruchu) Batman: Caped Crusader wypada jak produkt o kilka klas gorszy od poprzednika. Twórcy starali się aż za bardzo, w różne strony. Próbowali połączyć klasykę z nowym, kombinować i zmieniać elementy, które zmiany i kombinowania nie potrzebowały. Przez to nawet w swoich najlepszych momentach serial nie wybija się ponad poziom „no okej”.
Ocena: 2 nietoperki
Recenzował: Juby