Epizod III
PRZEDWIECZNY OBŁĘD, ZABÓJSTWO, WYROCZNIA, MAKIJAŻ, RUDZIK…?, CZY RESZKA?, PODMIANKA
„To zabawne, że Bruce Wayne, który wydał naprawdę niepojęte sumy na przebudowę i unowocześnienie Szpitala Psychiatrycznego im. Św. Dumasa w Gotham nie uczynił nic, by zmienić jego wygląd zewnętrzny. Pozostawił on starą, neogotycką fasadę oraz powodujące gęsią skórkę mury nietknięte, jakby chciał, by szpital zachował swą dawną twarz. Oblicze grozy i szaleństwa, makabrycznej psychiatrii wieku dziewiętnastego opartej na elektrowstrząsach wspomaganych kaftanami bezpieczeństwa.
A może zwyczajnie skąpił funduszy?”
The Gotham Journal
*
Bruce siedział nieruchomo, wgapiając się w idealnie białą ścianę swojego gabinetu. Od jakiegoś czasu zdarzało mu się wpadać w taki stan i nawet, gdyby tuż obok Wayne’a z martwych powstał cały ród dotychczasowych dyrektorów szpitala, by zrugać go za tą bezczynność, pewnie nic by nie wskórali.
Bruce’owi wystarczyłoby, gdyby jeden człowiek zmartwychwstał. Tylko jeden.
Wayne wpatrywał się ślepo w ścianę, kompletnie odcinając się od świata wokół. Nic nie było w stanie przywrócić mu świadomości. Oprócz jednego.
Bruce spostrzegł na granicy pola widzenia błysk czerwonego światła. Instynktownie opuścił ręce na biurko i rozpoczął desperackie próby naciśnięcia klawisza przełączającego system Brother Eye na czujniki radarowe. W momencie, w którym stukanie palcem o blat zaczęło sprawiać mu ból, Wayne ocknął się pojmując, że blask oznaczał jedynie alarm na bloku „renfieldów”.
Bruce wstał z fotela, po czym ruszył w stronę windy. Tam nacisnął przycisk z opisem „Oddział Specjalny”. Gdy winda się zatrzymała, do dyrektora szpitala podbiegł jeden ze strażników.
– Dyrektorze Wayne, lepiej, żeby pan tam nie szedł – powiedział widocznie zaniepokojony wartownik.
– Który to? – zapytał Bruce patrząc jakby przez człowieka, do którego się zwracał.
– Dyrektorze, proszę, nie powinien pan…
– Który?!! – przerwał z furią w głosie Wayne i spojrzał strażnikowi prosto w oczy.
– To… to Kyle, dyrektorze – odpowiedział wartownik.
Bruce popędził z obłędem w oczach w kierunku tej części szpitala, którą rozsądniejsi lekarze omijali szerokim łukiem. Zwano ją czasem oddziałem „renfieldów”, gdyż zamieszkiwał ją pewien specyficzny gatunek szaleńców, za którego powstanie Wayne czuł się odpowiedzialny.
Dyrektor Św. Dumasa mijał kolejne pary grubych, pancernych drzwi. Zza niektórych dałoby się wychwycić monotonne jęki wariatów, wystarczyło zbliżyć się nieznacznie i przyłożyć ucho do dziurki od klucza. Człowiek na tyle nierozsądny, aby podsłuchiwać tych obłąkańców, a niepotrafiący zwalczyć tej dziwacznej zachcianki nie poczułby się specjalnie zaskoczony dobiegającymi go dźwiękami, mimo iż bezsprzecznie mroziły one krew w żyłach. Wszak sam miewał podobne koszmary, co ci nieszczęśnicy w pokojach wyłożonych materacami.
Bruce biegł co sił, jednocześnie nie widząc ani nie słysząc niczego wokół siebie. Ani przed sobą, toteż bolesnym zaskoczeniem było dla niego zderzenie z dwuwarstwową ścianą kevlaru i mięśni, która okazała się być kolejnym strażnikiem.
– Po co nam tu tyle ochrony? – myślał obolały Wayne, gdy wartownik pomagał mu wstać – Oni częściej przeszkadzają mi w pracy niż tym przestępcom w ucieczce.
– Przepraszam, dyrektorze, powinien pan bardziej uważać – powiedział spokojnie strażnik – Niestety, nie mogę pana wpuścić do pacjentki – kiedy Bruce usłyszał te słowa spojrzał na człowieka w kevlarowej kamizelce okropnym, przeszywającym na wylot spojrzeniem. Ten jednak pozostawał niewzruszony i dalej stał między Waynem a drzwiami do pokoju Kyle.
– Doprawdy? – zapytał z wyraźną irytacją oraz wymuszonym uśmiechem Bruce.
– Tak, dyrektorze Wayne. W środku jest już lekarz zajmujący się jej przypadkiem i prosił, aby nikogo więcej nie wpuszczać – do Bruce’a zaczęły dobiegać stłumione wrzaski przerażenia „nie, nie, nie!” – Mówił, że to bardzo ważne. Chce sprawdzić, czy nowe leki działają.
– Wiem o tym, mimo to… – Wayne szybko sięgnął do kieszeni kitla i błyskawicznie wyciągnął z niej niewielki przyrząd przypominający strzykawkę, po czym wsadził go do nosa strażnika. Następnie uwolnił zawarty w nim gaz usypiający. Wartownik momentalnie stracił przytomność, a Bruce wszedł do pomieszczenia za nim.
W środku wszystkie ściany pokryte były delikatnym, sprężystym, gąbczastym materiałem w białym kolorze. Na podłodze walały się rysunki kotów wykonane fioletową kredką. Przy ścianie naprzeciw drzwi stało łóżko, na nim zaś siedział lekarz, który notował coś i obserwował dziewczynkę skuloną w kącie pokoju. Ta cała się trzęsła, z jej oczu płynęły łzy. Nieustannie mamrotała przy tym:
– Nie, nie, nie… NIE…! Nie…
Lekarz spostrzegł Bruce’a i nie ukrywając zdziwienia podszedł do niego, po czym powiedział:
– Dyrektorze Wayne, co pan tutaj robi? Przecież poinformowałem człowieka przed drzwiami, by nikogo nie wpuszczał. Czy jest pan świadom, co…
– Daj jej go – przerwał psychiatrze Bruce. Wyglądał, jakby miał gorączkę, a jego wytrzeszczone gałki oczne były niemal zupełnie przekrwione.
– Dyrektorze, nie może pan, to przecież…
– Daj go!!! – wrzasnął Wayne, którego twarz przybrała czerwoną barwę.
– Oczywiście – powiedział zrezygnowany lekarz widząc, że nie jest w stanie przekonać swojego przełożonego.
Psychiatra wyszedł na chwilę z pomieszczenia, a Bruce podszedł do dziewczynki. Ta zdawał się w ogóle nie zauważać Wayne’a nawet, gdy ten przykucnął tuż przed nią. Wtedy dziewczynka zwróciła głowę w jego stronę i powiedziała:
– Nie… toperz…
Bruce cofnął się, przez kilka sekund czując, jakby to dziecko mogło znać jego sekret. W momencie, w którym ten irracjonalny lęk go opuścił, Wayne wstał, a do sali wszedł lekarz trzymający w prawej ręce klatkę.
– Podaj mi go – nakazał psychiatrze Bruce.
Lekarz położył klatkę na łóżku, po czym wyciągnął z niej średnich rozmiarów czarnego kota, którego szybko przekazał w ręce Wayne’a. Ten zaś postawił zwierzę na ziemi przed dziewczynką.
– Już dobrze Selino, już dobrze – mówił Bruce – Spójrz, kto tu jest, spójrz. Spokojnie, potwór już cię nie skrzywdzi, spójrz.
Po chwili dziewczynka zwróciła wzrok w stronę kota. Nagle nastąpiła ogromna zmiana w jej zachowaniu- przestała płakać i mamrotać, ustąpiły też drgawki. Wpatrywała się tylko w zwierzę w sposób, który wydawał się równie niepokojący, co jej wcześniejsze zachowanie. Nie przejmując się tym, Bruce wyszedł z pomieszczenia. Za nim opuścił je lekarz.
Wayne stanął po lewej stronie drzwi i oparł się plecami o ścianę. Odetchnął ciężko. Ile razy na dobę miał miejsce podobny incydent na bloku „renfieldów”? Nie potrafił zliczyć. Dopiero, gdy się uspokoił spostrzegł, że podłoże, na którym stał było trochę nierówne. Nie znajdował się na posadzce, lecz na plecach wciąż nieprzytomnego strażnika.
– Ten gaz jest trochę za mocny – pomyślał zorientowawszy się Bruce. Nie zszedł jednak z niego i zwrócił się do stojącego naprzeciw lekarza – Dajcie jej więcej kredek, zostały chyba tylko fioletowe.
– Dyrektorze… – zaczął niepewnie psychiatra.
– Tak?
– Pan… pan nie może hamować napadów szału wykorzystując jej manię, to nieetyczne, ja… – przerwał na chwilę lekarz, po czym kontynuował pewniej – ja testowałem nowe środki, nie wolno panu w to ingerować, to wbrew przepisom! – Bruce spojrzał niego podobnie jak wcześniej na nieprzytomnego wartownika, a następnie powiedział chłodno i z naciskiem:
– Kupcie jej więcej kredek, bo ma tylko fioletowe – po tych słowach zszedł z grzbietu strażnika, po czym ruszył ku wyjściu z oddziału. Wayne nie pokonał więcej niż czterech metrów, gdy psychiatra zawołał za nim:
– Ona ma dwa komplety kredek, fioletowy kolor to najpewniej część jej traumy, dyrektorze Wayne – usłyszawszy to, Bruce przyspieszył, zacisnął mimowolnie pięści oraz szczęki.
*
Bruce siedział w swoim gabinecie, a jego myśli uporczywie płynęły ku osobie pacjentki, u której był przed chwilą.
Selina Kyle.
Ofiara Batmana.
*
To wydarzyło się na zmianie Johna.
Bruce dowiedział się o tym później, a jednak czuł się winny.
Selina szła wraz z rodzicami i, jak wynikało z raportu Crane’a, był to wyjątkowo spokojny wieczór w Gotham. Prawdopodobnie, był to najspokojniejszy moment od czasu, gdy rozpoczęli swój projekt.
Państwo Kyle kontynuowali swój spacer ulicą, zwaną od pewnego czasu Crime Alley. Ulicą przy tamtym kinie.
Gdy już mijali budynek multipleksu, zatrzymał się przed nimi człowiek w płaszczu i wyciągnął pistolet. Crane natychmiast posyłał samosterującego nietoperza, lecz nie wziął poprawki na wiatr. Chmura psychoaktywnej substancji ogarnęła wyłącznie ofiary. John zareagował najszybciej jak mógł wyłączając procedurę, jednak było już za późno.
Wobec panicznych wrzasków państwa Kyle kryminalista strzelił do nich kilka razy i uciekł bez żadnego łupu. Po kilku krokach padł na ziemię powalony strzałami z pistoletu. Napastnik w kloszu na głowie szedł spokojnie w stronę niedoszłego złodzieja, opuszczając boczną uliczkę. Nie przestawał posyłać w jego stronę kolejnych pocisków, nawet gdy magazynek był już pusty jego palec nadal drgał na spuście broni.
Po chwili zobaczył osamotnione dziecko stojące przy ciałach swoich rodziców. Podbiegł do dziewczynki, przyklęknął przy niej i odwrócił ją od trupów, zasłaniając oczy Seliny dłonią okrytą rękawiczką.
*
Bruce nie był już w stanie patrzeć na ścianę, ani na żaden centymetr szpitala, którego nie opuszczał od trzech tygodni.
Tyle czasu minęło od jego śmierci.
Wayne wstał, założył płaszcz i ruszył w stronę windy, by następnie wcisnąć przycisk opatrzony opisem: „PARKING”.
*
Czuł się tak, jakby jechał na pogrzeb.
W istocie, nie mógł zorganizować mu pogrzebu. Oficjalnie jego najlepszy przyjaciel zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Tamtej nocy jeszcze w to nie wierzył. W całkowitej apatii wrócił do dworu, zszedł do jaskini i zdjął strój. Następnie wyszedł na powierzchnię, po czym położył się spać. Wcześniej, mijając stanowisko z ekranami, dostrzegł komunikat o uszkodzeniu nadajnika Crane’a.
Przez całą noc śnił mu się koszmar, o człowieku z czerwoną głową mordującym stracha na wróble stojącego pośrodku niczego. Szkarłatny czerep szlachtował stracha na wróble przez wiele godzin, a z ciała męczonego tryskał kwas raniący oprawcę. Na koniec zbrodniarz i ofiara leżeli bez życia, pożerani przez chmarę wróbli o skrzydłach oraz uszach nietoperzy.
*
Wayne wysiadł z samochodu, by zacząć wgapiać się w fasadę dworu. Po chwili jego wzrok przeniósł się na jedno z okien, a wywołane tym uczucie obrzydzenia wobec własnej osoby zmusiło Bruce’a do powrotu do pojazdu. Ze schyloną głową przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał.
*
Zbliżając się do zakładu Wayne czuł ulgę.
Wiedział, że jego miejsce jest w izolacji, w domu wariatów.
Nim otwarto bramę, Bruce przypatrzył się nowej tablicy z nazwą szpitala, wybraną, by uczcić pamięć Crane’a.
Wayne był przekonany, że spodobałaby się Johnowi, wszak uwielbiał klimat grozy, szczególnie u tego jednego pisarza. Crane’owi zdarzało się mówić, że ich Nietoperz jest jak stwory opisywane w książkach tamtego amerykańskiego literata- lęk siedzący w umysłach ludzi od wieków, który przybiera na w pół materialną postać.
Za Brucem zamykali już bramę, gdy najęty do tego celu człowiek zaczynał czyścić napis na tablicy, który głosił: „AZYL ARKHAM”.
***
Szedł chwiejnie przed siebie, chociaż miał sporo czasu, by otrząsnąć się po wypadku.
To był wypadek, tak sobie wmawiał, nawet skutecznie.
Miał na sobie nową, zieloną marynarkę i spodnie. Pozostały mu fioletowa koszula i rękawiczki choć wiedział, że to nie mogły być te same.
One przepadły.
O tym, że żyje przypominały mu buty, dzięki którym zorientował się, że jego rzeczy zniknęły. Obuwie, mimo iż łudząco podobne do jego własnego, było zbyt ciasne.
Zdołał skorygować chód, dzięki czemu budził mniejszą grozę. Właściwie mu na tym nie zależało, lecz stary nawyk pozostał.
Rozumiejąc, iż zbliża się do swojego celu, wymacał jedną z wewnętrznych kieszeni marynarki, wyjątkowo głęboką, z której wyciągnął elektryczny nóż do indyka o rękojeści w kształcie gumowego kurczaka.
A mówiono mu, że nie ma poczucia humoru. Ha, ha.
Podszedł do krawędzi budynku, a następnie wyjrzał za róg. Byli tam- grupka bezdomnych ogrzewających się przy ogniu płonącym we wnętrzu starej beczki. Zebrali się wokół niej tworząc ciasno zbitą zgraję.
– Bezdomność bezdomnością, ale na ogrzewanie centralne pozwolić sobie mogą. Ha, ha, ha… – gdy śmiech w jego głowie ucichł, włączył nóż i ruszył w stronę zbieraniny – Robota czeka – pomyślał przybierając właściwą postawę do rozpoczęcia rzezi.
*
Stał trzęsąc się spazmatycznie.
Ogień w beczce zgasł, stłumiony krwią ofiar oraz wymiocinami zabójcy.
Niedobrze mu się zrobiło, sam jednak nie był pewien, dlaczego.
Porzucił narzędzie zbrodni i usiadł na miejscu pierwszego zaatakowanego, leżącego bez głowy oraz ramion gdzieś w pobliżu.
– Ha, ha – zaśmiał się bezmyślnie – Faktycznie, zabawnie – powiedział półgłosem, następnie wstał, sięgnął po względnie czysty szalik jednego z zamordowanych, po czym starł nim krew ze swoich spodni. Poprawił też okrywającą łysinę, zieloną perukę. Rozejrzał się, wokół nie było nikogo – Szkoda – pomyślał – Ale trudno. Policzmy: jeden, dwóch, trzech, czterech, pię… a, nie, moment- to ten sam, tylko jakoś tak dziwnie go ciachnąłem. Jeszcze jacyś? Tu kolejny, czyli pięciu, sześciu… W sumie sześciu – pomyślał i uśmiechnął się szeroko, ukazując rzędy całkowicie żółtych zębów – O sześciu złodziei i morderców mniej. Potencjalnych. Możliwych. Całkiem prawdopodobnych, a więc jednak. Morderców. He, he… – ruszył przed siebie, kopiąc leżącą na ziemi dłoń czubkiem buta tak, że wzleciała w górę. Zabójca ścisnął ją w locie, a następnie rzucił w głąb ślepej uliczki.
Odszedł chichocząc i na przemian pogwizdując, a myślał przy tym:
– W drogę, mamy jeszcze całą dzielnicę do pacyfikacji, miasto do oczyszczenia, a to wszystko, he, he, dla jego dobra.
Opuszczając uliczkę poprawił jeszcze swoją nową, czerwoną muchę w fioletowe kropki.
***
– Więc uważa pan, prokuratorze Dent, że współpracując z policją jest pan w stanie doprowadzić do pojmania ludzi odpowiedzialnych za ataki tak zwanego Batmana? – pytała dziennikarka stojąca w tłumie innych przedstawicieli mediów, zwracając się do wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny o ciemnych włosach.
– Do tego dążę – odpowiedział Dent – Bezsprzecznie jesteśmy na tropie, jednakże nie mogę powiedzieć, czego udało nam się dowiedzieć.
– Co pozwala panu sądzić, że podąża pan właściwym tropem? – zapytała ponownie ta sama dziennikarka.
– W reakcji na podjęte przez nas działania doszło do włamania i ataku na mieszkanie komisarza policji, Jamesa Gordona, w którym poważnie raniona została jego córka, Barbara – po tych słowach Denta w tłumie dziennikarzy zawrzało, gdyż informacja ta nie wyszła dotąd na świtało dzienne. Padały niezliczone pytania, które prokurator zbył krótko, gdy szum nieco przycichł – Nie mogę powiedzieć więcej na ten temat. Oprócz tego agent GCDP, którego personaliów ani pseudonimu nie mogę wyjawić – tu dziennikarze po raz kolejny wywołali spory hałas, który Dent zdołał jednak przekrzyczeć – zaginął podczas wykonywania zadania powiązanego z jednym z naszych tropów. To wszystko, co wolno mi powiedzieć na chwilę obecną – skończył prokurator i zszedł z mównicy, a wokół niego wezbrała ogłuszająco głośna rzeka dziennikarzy. W momencie, w którym już prawie opuścił pomieszczenie, niski, lekko otyły reporter wysunął się przed pozostałych i zapytał:
– A co, jeśli Nietoperz naprawdę jest tylko duchem, zjawą? – zebrani zareagowali śmiechem, który Dent przeczekał, by odpowiedzieć.
– W takim razie schwytamy go, a potem wyślemy listy gończe za Człowiekiem Ćmą oraz Świętym Mikołajem – powiedział i wyszedł z pomieszczenia wśród wszechobecnego śmiechu.
Dent ruszył schodami w górę, by znaleźć się na dachu Komendy Głównej Policji w Gotham, gdzie czekał na niego Gordon.
– Już, przekazałem im, co trzeba – powiedział prokurator do komisarza wpatrującego się w stojący kilka metrów dalej reflektor.
– Dobrze – odparł Gordon – Wiesz, zwerbowałem go właśnie w sali konferencyjnej, dwa lata temu. Nie spodziewałem się, że to się tak skończy.
– Nic się nie skończyło Jim, rozumiesz? Nadal możemy ich złapać, kimkolwiek są, a Pennyworth znał ryzyko… Ty również, więc weź się w garść.
– Tu nie chodzi o mnie, dobrze wiesz, on… On przyszedł po mnie i teraz Barbara już nigdy nie będzie chodzić, rozumiesz? To moja wina, powinienem bardziej uważać, ja…
– To nie twoja wina Gordon, uspokój się. Mamy zwłoki tego człowieka, który zaatakował twoją córkę. W końcu go zidentyfikujemy i będziemy o krok od dopadnięcia ludzi odpowiedzialnych za ten cyrk.
– Tak, masz rację.
– Chociaż byłoby prościej, gdybyś nie odstrzelił mu głowy ze śrutówki…
– Zamilcz – powiedział gniewnie Gordon.
– W porządku – odparł Dent – A teraz wybacz mi, ale mam sporo papierkowej roboty.
– Jasne, idź już – powiedział Gordon, a prokurator zszedł z dachu schodami przeciwpożarowymi.
*
Wayne siedział w swoim gabinecie, analizując dane na temat przestępczości w Gotham. Od czasu, gdy zawiesił działanie projektu, nieomal wróciła ona do poziomu sprzed jego rozpoczęcia i cały czas rosła. Bruce rozumiał, iż miało to też związek ze śmiercią Alfreda. Chcąc jakoś spowolnić ten proces, Wayne ponownie ustawił BrotherEye.exe na tryb automatyczny, lecz to niewiele pomogło.
– Pozbawiłem Gotham dwóch legend, dwóch obrońców – myślał – Muszę coś zrobić, jakoś to „wynagrodzić” miastu. Co jednak mogę… – Bruce nagle przypomniał sobie jedną z dyskusji, jakie toczył na studiach z Johnem.
Omawiali kwestię utrzymania porządku po ewentualnym zamknięciu projektu lub ograniczeniu go do niezbędnego minimum.
Po krótkiej dyskusji doszli do wniosku, iż konieczne byłoby wprowadzenie jakiegoś rodzaju milicji. John proponował swoiste „oddziały terroru”, składające się z zamaskowanych, odpornych na działanie gazu ludzi, wyposażonych w kombinezony pozwalające na precyzyjną aplikację substancji.
Wayne uważał zaś, iż dodatkowe zastraszanie byłoby zbyteczne, od tego wszak miał być system, zaś tutaj przydatni byliby osobnicy zdolni do bezpośredniej interwencji, najlepiej za pomocą siły fizycznej.
Crane przyznał mu rację, zaczęli więc rozważać sposób, w jaki mieliby ich kontrolować. John uznał, iż cybernetyczne implanty regulujące zachowanie milicjantów byłyby najlepsze. Według Bruce’a wystarczyłoby dobrać jednostki właściwie zmotywowane pod względem psychologicznym, tak jak oni.
– Mieliby bezpośrednio ryzykować życie bez żadnych profitów? – wątpił Crane – Nie sądzę, byś znalazł wielu takich altruistów, którzy swobodnie mogąc zagarnąć zyski bandytów po prostu je zostawią.
– Albo przekażą na cele charytatywne? – kpił już z własnej naiwności Wayne.
– Na takich Robin Hoodów nie ma co liczyć – odparł mu wtedy John.
Teraz Bruce wiedział, że można liczyć na tego typu jednostki.
Znał takiego człowieka.
I zabił go.
Teraz musiał stworzyć nowego, by wynagrodzić to światu.
*
Dent zmierzał do budynku prokuratury. Miał już wyniki analizy DNA napastnika z mieszkania Gordona. Był nim Johnathan Crane, psychiatra, zastępca dyrektora Szpitala im. Św. Dumasa w Gotham.
Był on też bliskim przyjacielem i współpracownikiem Bruce’a Wayne’a, a fakt, iż jego lokaj współpracował z Gordonem wcale nie eliminował go, zdaniem prokuratora, z kręgu podejrzanych. Osobiście nigdy nie ufał Red Hoodowi, ani trochę. Być może Wayne chciał pozbyć się niewygodnego współpracownika? Tak czy inaczej, Bruce wciąż był podejrzany.
Dent znajdował się przed wejściem do budynku prokuratury, gdy niespodziewanie wpadł na swojego podejrzanego.
– Wayne? – zapytał zdziwiony prokurator – A co pan tu robi?
– To moja sprawa, panie Dent – odpowiedział Bruce.
– Doprawdy? A dlaczego, jeśli mogę wiedzieć, do tej pory nie zgłosił pan zaginięcia swojego lokaja?
– Skąd pan wie, że Alfred zaginął? – zapytał podejrzliwie Wayne.
– Takie opowieści krążą pośród ochrony w Św. Dumasie i przez Gordona dochodzą do mnie.
– Ochrony Azylu… – powiedział półgłosem Bruce.
– Słucham?
– Nic, mówię tylko, że zmieniłem nazwę szpitala- teraz to Azyl Arkham.
– Dziwna nazwa.
– A może po prostu rozumiem więcej niż pan?
– A jak wiele? – zapytał Dent czując, że ma szansę pociągnąć go za język.
– O wiele więcej – odpowiedział Wayne – Jesteś prokuratorze krótkowzroczny, nie dostrzegasz niczego poza horyzontem swojego biurka.
– Przekonamy się – powiedział prokurator, zaczynając planować kolejne posunięcia przeciwko Bruce’owi – Przyznam panu tylko, że nie przepadam za ludźmi takimi jak pan.
– Jakimi?
– Wyroczniami, którym wydaje się, że widzą i wiedzą wszystko.
*
Wayne wszedł do budynku prokuratury w konkretnym celu- miał znaleźć jednostkę odpowiednio zmotywowaną, jak to sam kiedyś określił.
Podszedł do tablicy informacyjnej, z której wyczytał, iż akta znajdzie dopiero na ostatnim piętrze, a nikt nie zainwestował w windę. Ruszył więc w stronę klatki schodowej, gdy drogę ponownie zaszedł mu Dent.
– Obserwuje mnie – pomyślał Wayne – To nieważne, jestem ostatnim, który mógłby zdradzić coś na temat projektu.
– Panie Wayne, może panu pomogę? – zapytał prokurator – Gdzie pan zmierza?
– To moja sprawa – odpowiedział Bruce.
– W takim razie chyba trzeba będzie pana wyprosić – powiedział, gestem przywołując strażników.
– To nie będzie konieczne – stwierdził Wayne i pokazał pozwolenie od policji na przejrzenie archiwum oraz akt prokuratury. Dent przejrzał przedstawione dokumenty, po czym oddał je Bruce’owi.
– W porządku – powiedział tłumiąc gniew
Wayne zaczął wspinać się po schodach, a Dent skierował się do swojego gabinetu. Tam zamknął drzwi na klucz i usiadł w fotelu. Włożył lewą dłoń do kieszeni, starając się za wszelką cenę coś w niej wyszukać. Znalazłszy, uśmiechnął się okropnie, po czym wyciągnął na wysokość oczu rękę, w której obracał niewielki, metalicznie błyszczący przedmiot.
Wpatrując się weń wspominał wyrocznię ze swego dzieciństwa. Człowieka, który zniszczył mu życie.
*
Ciemnowłosy chłopiec siedział na swojej pryczy, starając się spokojnie przetrwać kolejny dzień.
Bez bójek.
Bez kradzieży.
Bez denerwowania władz poprawczaka.
Chłopak znajdował się w Ośrodku Poprawczym dla Młodzieży im. Thomasa i Marthy Wayne’ów. Szczerze nienawidził tego miejsca, lecz ucieczka wyraźnie mu się nie opłacała.
Do jego celi podszedł strażnik z kluczami w prawej ręce i jakimiś papierami w drugiej.
– Czyli jednak kłopoty – pomyślał chłopiec i powoli wstał z pryczy.
– Idziesz ze mną – powiedział strażnik otwarłszy drzwi.
– Po co? – spytał chłopak, już idąc przed strażnikiem.
– Zaraz się dowiesz – odparł strażnik.
Doszli do punktu, w którym oddawał swoje rzeczy, gdy trafił do ośrodka. Stało tam kartonowe pudło.
– Wychodzisz – powiedział strażnik.
– Jak to? – zapytał z niedowierzaniem chłopak.
– Bierz swoje rzeczy i idź.
Chłopak wziął pudło, po czym powoli, ciągle obserwując strażnika, poszedł do przebieralni.
Tam położył karton na ziemi, przebrał się i spokojnie przejrzał rzeczy. Było ich niewiele, głównie różne śmieci, które nosił po kieszeniach, ale znalazł też coś niezwykłego.
Był to telefon komórkowy, nowoczesny model, jakiego chłopak oczywiście nie posiadał. Licząc, iż wypadł on jednemu z pracowników ośrodka, schował go głęboko do kieszeni. Następnie wyszedł z przebieralni, podpisał podany papierek i wyszedł głównymi drzwiami.
– Coś za łatwo – pomyślał chłopak, a po chwili poczuł wibracje telefonu. Wyciągnął go i odebrał – Halo? – powiedział zdezorientowany młodzieniec.
– Witaj Jason – zabrzmiał głos z komórki – Ładna pogoda, prawda?
– Kim pan jest? – zapytał zdenerwowany chłopak.
– To ja załatwiłem ci wyjście z ośrodka i trafisz tam znowu, jeżeli nie będziesz wypełniać moich poleceń.
– Słucham? – powiedział całkowicie zaskoczony młodzieniec.
– Udasz się pod adres, który ci podam, tam znajdziesz sprzęt i strój. Od tej pory będziesz wykonywał moje polecenia, czy to jasne?
– A dlaczego miałbym cię słuchać, świrze?
– Bo jestem Wyrocznią. Jeśli się nie zgodzisz, zaatakuje cię Nietoperz.
– Brednie – powiedział chłopak i zakończył rozmowę, po czym schował telefon z powrotem do kieszeni – Będzie go można przynajmniej sprzedać – myślał chłopak wchodząc w ciasną uliczkę między blokami mieszkalnymi.
Po chwili ogarnęły go kłęby białego dymu, z którego wyłonił się skrzydlaty potwór o potężnych szczękach i wyłupiastych oczach.
– Nie… – pomyślał przerażony młodzieniec i uciekł stamtąd co sił, a stwór wcale go nie gonił. Biegł, dopóki nie stracił tchu, wtedy znów poczuł wibracje komórki. Natychmiast odebrał telefon i usłyszał.
– I co, zgadłem?
***
Pennyworth siedział w swoim nowym, zielonym stroju na drewnianym krześle. Pomieszczenie, w którym się znajdował oświetlały nieliczne żarówki zawieszone pod sufitem, toteż panował w nim półmrok.
Na długich stołach rozłożone były fiolki, mikroskopy oraz szalki Petriego, z którymi pracowali ludzie w kombinezonach ochronnych. Obok Pennywortha stał niski, zgarbiony człowiek o szpiczastym nosie, noszący skrojony na miarę garnitur, białą koszulę oraz monokl na lewym oku. Od reszty osób w pokoju oddzielała ich gruba szyba. Po chwili garbus zwrócił się do siedzącego obok człowieka:
– Miło, że wróciłeś Red, ale…
– Nie, e-e-e…
– Nie? – zapytał z zakłopotaniem człowieczek w monoklu – Nie rozumiem, Red, co…
– Nie co, lecz nie kto- nie Red Hood, o nie, Kapturka wilk pożarł, przetrawił i wydalił na runo leśne. O nie, teraz masz się do mnie zwracać inaczej, bez dwóch zdań, inaczej.
– Ale jak, Re… – urwał garbus łapiąc się na błędzie – Jak mam się teraz do ciebie zwracać?
– Pomyślmy – powiedział Pennyworth wstając i podnosząc rewolwer o długiej, cienkiej lufie, u końca której uczepiona była czerwona chorągiewka z czarnym napisem: „BANG!” – Pomyślmy, zrozumiałem absurdalność świata, w którym żyję, a inni już niekoniecznie, dostrzegłem, że tylko nieprzyzwoita dawka poczucia humoru może pozwolić przeżyć w takim świecie, ja zaś byłem, sam dobrze wiesz, okropnym sztywniakiem, ha, ha, ha! Nawet nosiłem koszulę po sztywniaku, wiesz? Ha, ha, ha, ha, ha! – śmiał się długo, a potem człowieczek w monoklu wtrącił:
– Chyba nadal nosisz tą samą koszulę.
– Nonsens, tamta była z jedwabiu, a ta teraz jest z jakiegoś dziadostwa, obstawiałbym bawełnę, ha, ha… Tak czy siak, podchodziłem do życia zbyt „na serio”, a teraz po prostu się zdystansowałem i wiesz może, co spostrzegłem?
– Nie – odpowiedział lekko nerwowo garbus.
– Że byłem śmieszny, mój drogi nielocie. Ha, ha, ha, ha!
– Nielocie?! – zapytał z oburzeniem urażony człowieczek.
– Tak, bo przypominasz mi takiego ptaka, hm, arktycznego, mmh, pływającego – Pennyworth chodził w kółko stukając się pięścią w czoło – Pomógłbyś, co?! – wrzasnął w końcu.
– Pingwina? – zasugerował garbus.
– Tak, tak Pingwina, ha, ha, ha! Dokładnie! Ha, ha, ha, ha, ha, chi, chi, chi, heh… – Pennyworth oddychał przez chwilę głęboko, a człowieczek w monoklu próbował kontynuować przerwaną na początku wypowiedź.
– Jak, już mówiłem… – mówił z zakłopotaniem Pingwin.
– Joker – dokończył Pennyworth.
– Joker… Zrealizuję twoją prośbę, ale po co ci ta zmutowana bakteria tężca i dlaczego musi koniecznie rozwijać się w wodzie? Pierwsze rezultaty będziemy mieli już za kilka tygodni, ale testy, spreparowanie odpowiednich ilości oraz przygotowanie akcji zająć mogą kilka miesięcy… Powiedz mi, co zamierzasz? Nigdy niczego ci nie odmówiłem, więc może wprowadzisz mnie w swój plan?
– To niespodzianka, ale co tam- wspólnikowi przecież nie odmówię informacji. He, he…
*
Pennyworth spacerował spokojnie ulicami Gotham. Czuł, że nie potrzebuje snu. Coś mówiło mu, iż miał sporo czasu na sen. Między chwilą, w której zniknął pod powierzchnią żrącej cieczy, a przebudzeniem, czy raczej jego namiastką, jakiej doznał.
Próbował wtedy otworzyć oczy, okropnie go piekły.
Poczuł, że ktoś wlecze go po mokrym podłożu. Z bólem obrócił gałki oczne, ale szybko zrezygnował i opuścił powieki. Przysiągłby, iż za ramiona oraz kołnierzyk ciągnęło go po ziemi trzech karłów.
Oddychał spokojnie, zbierał myśli.
– Gdzie, kto, jak? – rozważał chaotycznie – To… Batman? Ja, umarłem? Zabił mnie? Chyba nie. Boli za mało na Piekło, za bardzo na Niebo. Czyściec może? Uhhh… – z ogromnym trudem sięgnął ręką szyi. Najpierw zareagował paniką, jakby ktoś go dusił. Potem zrozumiał, że to jego własna kończyna. Spróbował zdjąć muchę, ta łatwo ześlizgnęła się z szyi. Uchwycił obraz tego, co trzymał w bezwładnie opadającej dłoni- nędzne strzępki czarno – czerwonej tkaniny. Ponownie stracił przytomność.
Ocucił go ból głowy. Jęknął, a następnie spróbował skupić wzrok. Błędnik podpowiadał mu, iż sprowadzono go do pozycji najmniej półleżącej. Zobaczył przed sobą człowieka w czarnym garniturze, białej koszuli oraz muszce. Miał zaczesane do tyłu, ciemne włosy, twarz zaś zupełnie białą, oszpeconą okropnym, czarnym uśmiechem od ucha do ucha. Przy nim stała dziewczyna w kostiumie średniowiecznego błazna, czerwono – czarnym.
Pennyworth zaśmiał się, chociaż równie dobrze dźwięk mógł wydobyć się z ust ciemnowłosego.
– Zabawne, naprawdę, zabawna sytuacja – spostrzegł Alfred, gdy zaczął myśleć odrobinę jaśniej – Dwóch ludzi, którzy mieszkali w jednym domu, znali się od zawsze, a mimo to zderzyli się w taki sposób! Jakby nic o sobie nie wiedzieli! Ha! – przed oczami stanął mu Szalony Kapelusznik – Chyba miał rację. Po spotkaniu z Nietoperzem świat był piękniejszy, prostszy – myślał, wspominając – Wystarczyło zrezygnować z bzdurnej logiki, a od razu wszystko stało się łatwiejsze, he, he – odetchnął głęboko i wrócił do wspomnień:
Człowiek w garniturze zaczął mówić. Pennyworth nie był nawet pewien, co. Wychwytywał niektóre słowa, sens części zdań: ciemnowłosy człowiek wspominał o terrorze, chaosie, ludzkiej śmieszności, niemożności kontrolowania własnego życia i zabijaniu. Pennyworth czuł, że we wszystkim zgadza się z tamtym dziwnym osobnikiem, choć docierała do niego najwyżej niewielka część tego, co mówił.
Wreszcie uśmiechnięty mężczyzna zamilknął. Wydawało się, że po prostu skończył, lecz w istocie mowę przerwał mu potworny skurcz całego ciała. Dziewczyna w stroju błazna pochyliła sie nad ciemnowłosym, na jej twarzy nie wiadomo kiedy pojawił się wyraz troski. Sam Pennyworth zdawał się czuć, jak strasznie cierpiał tamten mężczyzna, a ten nadmiar empatii pozbawił go przytomności.
Oczy otworzył mu okropny ból przeszywający lewy policzek. Ustąpił, gdy dziewczyna położyła mu na twarzy coś, co przypominało puder. Znów dostrzegł troskę w jej mimice. Po chwili karły obróciły Alfredowi głowę, eksponując prawą stronę twarzy. Pennyworth zobaczył kątem oka, jak ze znajdującego się w butonierce uśmiechniętego mężczyzny kwiatka poleciała niewielka stróżka kwasu. Ta wypaliła ścieżkę od kącika ust niemal do samego ucha, a następnie dziewczyna w stroju błazna ponownie nałożyła przypominającą puder substancję. Alfred raz jeszcze poczuł ulgę.
Z tego, co działo sie dalej, niewiele pamiętał: przysiągłby, iż przebrano go w nowy strój, lecz w mózgu nie zachował się zapis żadnego impulsu, mogącego zasugerować, że takie wydarzenie rzeczywiście miało miejsce.
Potem ocknął się w wesołym miasteczku, które opuścił półprzytomnie. Sam nie był do końca przekonany, jak trafił do jednej z biednych dzielnic Gotham, lecz oprócz licznych pytań odnalazł też odpowiedź- jedynym sposobem, by uwolnić Bruce’a od cierpień, to miasto od przestępczości, jest wybić wszystkich biednych i zdesperowanych oraz bogatych i przekonanych o własnej nietykalności mieszkańców Gotham.
Zamierzał zacząć od tych pierwszych.
***
Postać w czarnej pelerynie oraz zakrywającej oczy masce przemieszczała się po dachach, płynnie skacząc między nimi. Przy kolejnym susie nie trafił właściwie stopą i zsunął się w dół. Jego ciało zareagowało zgodnie z zapisem pamięci mięśniowej, błyskawicznie chwytając krawędź dachu. W mgnienie oka ponowił pościg za ubranym w zielony kombinezon kryminalistą, pędzącym na motocyklu po ulicach w dole.
Zamaskowany człowiek zrównał się z uciekinierem, wykorzystując okazję cisnął mu pod koła niewielki pocisk o dziwnym kształcie, który wybuchnął, uderzywszy w jezdnię.
Osobnik w zielonym kombinezonie ledwo zdążył zeskoczyć z pojazdu i uniknąć eksplozji, gdy stanął nad nim jego oprawca. Obaj przyjrzeli się sobie nawzajem. Uciekinier przypominał stwora z horroru, o całkowicie jednolitym ciele oraz głowie wyglądającej jak goła czaszka. Ścigający zaś nosił czarne spodnie, t-shirt i buty, a także granatowe rękawiczki oraz kamizelkę. Jego peleryna podszyta była ciemno – czerwonym materiałem, wyraźnie też widocznym był jego nastoletni wiek.
– No proszę, łatwo poszło – pomyślał osobnik w masce – A teraz czas na zabawną część – stwierdził z wyraźnym uśmiechem i strzelając kostkami w dłoniach ruszył w stronę leżącego przed nim człowieka – Dobra Facecie – Trawniku, po kolei- jak nazywa się gość, dla którego pracujesz i co próbuje zrobić?
W chwili, gdy zamaskowany stał tuż przy powalonym człowieku, ten podniósł się na kolana i chwycił go za nogę. Osobnik w pelerynie wrzasnął z bólu, gdy z rękawicy przeciwnika wyciekać zaczął żrący płyn. Błyskawicznie odpowiedział uderzeniem kolanem w twarz oponenta.
– Łapy precz zielona gębo! – wrzasnął człowiek w masce, po czym kopnął kryminalistę jeszcze kilka razy w twarz – Ok, po przesłuchaniu – stwierdził, zorientowawszy się, iż jego przeciwnik stracił przytomność. Zacisnął pięści ze złości, a po chwili dotknął komunikatora umieszczonego w lewym uchu, mówiąc – Wyrocznio, mam go.
– Dobra robota – odpowiedział głos w słuchawce – Przesłuchałeś go?
– Nie… – odparł po chwili wahania osobnik w masce. W jego głosie wyczuć się dało drżenie, objaw lęku przed rozmówcą.
– Czyli jest nieprzytomny… – powiedział, jakby do siebie, człowiek nazwany Wyrocznią – Zanieś go do magazynu i wracaj do bazy.
– Tak jest, Wyrocznio – potwierdził chłopak, by następnie zacząć nadspodziewanie szybko wlec ogłuszonego przeciwnika między budynki.
*
Na brązowym fotelu przed ścianą ekranów siedział elegancko ubrany, młody człowiek. Obecnie jednak dostrzeżenie zarówno szykowności jego stroju, jak i wieku należałoby do niezmiernie trudnych zadań- marynarka była pomięta, koszula na wskroś przepocona, włosy i zarost całkowicie zaniedbane, a odmalowane na twarzy zmęczenie nadawało jej cechy charakterystyczne dla wyglądu osób mocno posuniętych w latach.
Ów osobnik zdawał sobie sprawę z tego, w jak kiepskiej był kondycji, jednak nie przejmował się tym. Czuł spokój i dumę. Oto bowiem miał okazję obserwować, jak miesiące jego pracy procentują w jednej, wspaniałej potyczce.
Może nie kluczowej.
Może nawet niemającej przynieść żadnych postępów w toczonej przez niego walce z nowym zagrożeniem, które zawisło nad Gotham. Jednak wiedział, że mu się udało. Miasto miało nowego bohatera, a on spłacił swój dług. Prawie.
Od jakiegoś czasu krążyły pogłoski o nowym szaleńcu, nieustannie uśmiechniętym świrze, w peruce i z makijażem na twarzy. Podobno planował coś naprawdę dużego, zaangażował w to też jednego z najważniejszych gangsterów nowej fali szaleńców. Bruce miał pewność, że docierające do niego informacje były prawdziwe. Nikt w Gotham nie odważyłby się kłamać, gdy pyta Nietoperz.
*
Młodzieniec w pelerynie położył swoją zdobycz na ziemi, przed tylnym wejściem do opuszczonego magazynu. Okolica należała do najpodlejszych i najbardziej obskurnych w całym Gotham City, podobnie budynek, pokryty równie gęsto graffiti oraz odchodami gołębi. Lepszego wrażenia nie robiły również odrapane, obłażące z farby drzwi, na których malowała się czerwień wschodzącego właśnie słońca. Bystre oko dostrzegłoby w tym świetle jeden, niezwykły szczegół, odróżniający wejście na tle reszty budynku.
Był nim zamek na kartę magnetyczną. Chłopak w masce, poinformowany wcześniej o jego obecności, podszedł do drzwi i otworzył je otrzymanym przed misją kluczem. Po chwili umieszczona na zamku lampka zaczęła jarzyć się na zielono, a zza progu dało się usłyszeć głuchy trzask, świadczący o odsunięciu masywnych zasuw.
Młodzieniec pchnął drzwi obiema rękami, te zaś powoli ustąpiły. Następnie chłopak w pelerynie wciągnął człowieka w zielonym kombinezonie do środka.
Panowała tam nieprzenikniona ciemność, a powietrze było przesycone odorem guana nietoperzy. Młodzieniec wzdrygnął się na myśl o tym, co czaiło się w mroku.
Starając się nie podnosić wzroku, zawlókł swoją zdobycz na środek pomieszczenia, gdzie umieścił ją na metalowym krześle, do którego przywiązał ją skórzanymi pasami i przykuł kajdanami. Po wykonaniu tych czynności poczekał na kontakt z Wyrocznią. Tylko on mógł zaczynać połączenie.
Minęło ledwie kilka sekund, gdy w słuchawce młodzieńca rozbrzmiał spokojny, stanowczy głos:
– Wykonałeś swoje zadanie na dziś – mówił – Możesz wrócić do kwatery, skontaktuję się z tobą później, Robinie.
– Tak jest, Wyrocznio – odpowiedział z pokorą w głosie chłopak i opuścił pospiesznie pomieszczenie.
*
Wayne rozsiadł się wygodnie w fotelu, przez chwilę obserwował przez kamerę noktowizyjną właśnie sprowadzonego więźnia. Uśmiechnął się nieznacznie, a następnie przełączył na sensory radarowe.
– Czas zacząć przedstawienie – pomyślał i włączył mikrofon – Obudź się – powiedział donośnie, a komputerowa zmiana głosu uczyniła jego słowa tak przerażającymi, jak to było możliwe – Obudź się! – krzyknął, a magazyn, który obserwował, nieomal zatrząsł się w posadach. Związany kryminalista ocknął się, by przez kilka sekund rozglądać się w stanie zupełnej dezorientacji – Witaj. Jestem wyrocznią, a to moja domena. Przedstaw się – pojmany zwrócił na chwilę wzrok ku lewemu rogowi komnaty, jak gdyby próbując przebić spojrzeniem otaczającą go ciemność. Wreszcie zrezygnował, by szarpnąć całym ciałem. Bruce w swej jaskini pokręcił tylko głową z dezaprobatą i przymówił ponownie nieludzkim głosem – Nie stawiaj oporu, jesteś w mojej władzy. Ulegnij albo spuszczę ze smyczy demona, który czai się w mroku – człowiek w zielonym kombinezonie zamarł, instynktownie rozumiejąc, o jakim stworze mowa. Wydawało się, że minęły wieki, nim odpowiedział.
– Mitchel – wydobył z siebie zduszony głos, jakby musiał wytężyć wszystkie swoje siły, by wymówić tych parę sylab – Derek Mitchel.
Bruce obserwował swojego więźnia z zaciekawieniem, jednocześnie wpisując zasłyszane nazwisko na bocznej klawiaturze, nie odwracając nawet na chwilę wzroku od niego. Wreszcie, na oddzielnej sekcji ekranów pojawił się życiorys przestępcy, zawierający wszelkie, nawet najbardziej osobiste informacje o nim. Bruce błyskawicznie zapoznał się z danymi, wszystko to nie trwało zaś dłużej niż pół minuty.
– To może być przydatne – pomyślał Wayne, gdy do jego świadomości dotarła jedna z wychwyconych informacji – Powiedz, dla kogo pracujesz – rozkazał stanowczo, lecz jego więzień zamiast zacząć mówić, zupełnie zesztywniał, wydając z siebie tylko cichy jęk – Powiedziałem, żebyś zaczął mówić! – ryknął tak, że nawet w najodważniejszym człowieku umarłaby wola oporu, a mimo to spętany kryminalista wciąż odmawiał odpowiedzi. Zamiast tego Derek Mitchel zaczął się szarpać, z całych sił próbując zwyciężyć w desperackiej walce z tytanowymi kajdanami.
Bruce prychnął z rozbawieniem, gotów złożyć mu swoją ofertę, gdy tylko się uspokoi, lecz coś było nie tak. Podłokietniki krzesła, do którego przykuty był więzień zaczęły się niemal niedostrzegalnie odkształcać. Wayne błyskawicznie przełączył się na kamerę noktowizyjną i wykorzystując zbliżenie obserwował działania kryminalisty. Ten zaś roztapiał elementy krzesła ukrytymi w rękawicach pompkami z kwasem. Nim Bruce zdążył przekląć swoje głupotę i brak przygotowania, człowiek w zielonym kombinezonie już uwolnił ręce.
– Poddaj się Mitchel, natychmiast! – ryknął przez mikrofon Bruce, ulegając się chwilowemu atakowi paniki.
– Nazywam się… Corrossive Man! – odwarknął kryminalista, z furią rozrywając i przepalając krępujące go pasy. Wstał gwałtownie, a następnie zaczął wściekle rozglądać się wśród egipskich ciemności magazynu. Przez krótką chwilę jego, przypominająca do złudzenia czaszkę, maska, spoglądał bezpośrednio w obiektyw kamery. Po bokach wydłużonej twarzy spływał z oczodołów kwas, dwoma kaskadami spadając ku posadzce i przeżerając ją na wylot.
W tej właśnie chwili umysł Bruce’a odzyskał jasność. Niemal natychmiast zablokował wszystkie wyjścia, wypuścił kilka nietoperzy, a następnie wypełnił pomieszczenie Gazem Stracha, jak nazywała go dokumentacja projektu. Nim zaprzestał obserwacji, rzucił jeszcze do wpadającego właśnie w panikę kryminalisty:
– Następnym razem porozmawiamy sobie o twoim znajomym, Kadaverze.
– Zabił go! On… zabił go! Oszczędź mnie! Zabierz To! Zabierz! – jego ostatnie słowa zlały się z nieludzkim wrzaskiem przerażenia. Bruce dorzucił trzy lub cztery latające ssaki, a po chwili całkowicie skupił się na analizie informacji o ostatnich morderstwach.
*
Młodzieniec w pelerynie i masce na twarzy zamknął za sobą drzwi apartamentu. Rozejrzał się.
Pomieszczenie, w którym się znajdował było wręcz odpychająco proste- na lewej ścianie haki na ubrania, prawą stanowiły rozsuwane drzwi szafy, a naprzeciw drzwi wejściowych znajdowało się przejście do salonu. Wszystko to utrzymane w stylowej i praktycznej bieli.
Chłopak chciał westchnąć, lecz nim zdążył jego ciałem szarpnęło wspomnienie procedur, narzuconych mu przez Wyrocznię. Gdzieś w głębi chłopak określił te nakazy „dekalogiem Wyroczni”, choć w istocie nie był w stanie nawet ich wszystkich zliczyć.
„Po powrocie do bazy nie zwlekaj. Zamknij za sobą drzwi, sprawdź przez wizjer, czy ktoś cię nie śledził”.
Natychmiast i z zachowaniem pełnej ostrożności wykonał polecenia.
„Następnie schowaj kostium do skrytki w szafie. Gdyby ktoś miał go znaleźć, zniszcz.”
Po kilku minutach przebrał się w cywilne ubrania i przeszedł do salonu. Ten pozostał podporządkowany zasadzie utylitaryzmu. Znajdowały się w nim pojedynczy, obity białym syntetykiem fotel oraz płaski ekran na ścianie. Młodzieniec przez chwilę zastanawiał się, czy dałoby się go podłączyć do telewizji. Normalnie pokazywał tylko obraz z kamer miejskich i przekazywał raporty policji oraz dane od Wyroczni.
– Wyrocznia… – pomyślał Jason – Kim on w zasadzie jest? Wariatem? Bogiem? – druga możliwość go rozbawiła. Prawie… Kiedyś uznałby to za niedorzeczność, ale to, co wiedział, to, co robił… Przysiągłby, że kontroluje Nietoperza. A może to Batman kierował nim? Sam nie wiedział. Po tym, jak spotkał To, nie uwierzyłby, że ktokolwiek mógłby rozkazywać Nietoperzowi.
Todd przeszedł do kolejnego pokoju. Była nim zbrojownia, dla kontrastu całkowicie czarna. Chłopak rozejrzał się, natrafiając wzrokiem na stosy ręcznych bomb, pistoletów na haki, teleskopowych pałek… Wreszcie zatrzymał się na zapasowym kostiumie umieszczonym w gablocie. Znajdowała się na nim okrągła odznaka z żółtą literą „R”.
– Robin – powiedział na głos młodzieniec – Co za niedorzeczny pseudonim – po chwili całe jego ciało przeszył dreszcz, okropne przeczucie – Bóg czy szaleniec, na pewno zostawił tu podsłuch – pomyślał Jason, wstydząc się własnego braku rozsądku. Mimo to pozostawał przy opinii, że miano Rudzika nie pomoże mu wywołać strachu u swoich wrogów.
Nim chłopak uporządkował myśli, doszedł do jego uszu sygnał połączenia od Wyroczni. Nieomal nie omal biegiem przedostał się do salonu, gdzie została słuchawka jego komunikatora. Pochwycił go i założył, w tej samej sekundzie usłyszał znany mu, okropny głos.
– Dziś w nocy będziesz miał kolejne zadanie – powiedział spokojnie Wyrocznia.
– Tak… – odpowiedział Jason, lecz głos zamarł mu w gardle.
– Musisz wybrać się do kostnicy, zobaczyć ciało mordercy, Kadavera, którego niedawno znaleziono powieszonego nad sceną, w klubie jego dawnego mocodawcy – kontynuował Wyrocznia, nie zwracając uwagi na wahanie młodzieńca.
– Oczywiście, Wyrocznio – przytaknął Todd, opanowawszy się wreszcie.
– Będziesz musiał się zakraść – dodał spokojnie głos w komunikatorze.
– Dlaczego? – zapytał zdziwionym głosem młodzieniec.
– Twój dotychczasowy kontakt w kostnicy jest obecnie niedysponowany – stwierdził z pełną apatią Wyrocznia, wspominając ostatni telefon Solomona na policję, podczas którego wizytę złożył mu ich wspólny znajomy.
– Rozumiem – potwierdził Jason, gdy jego rozmówca już się rozłączył.
*
Robin z łatwością przeszedł przez drzwi kostnicy. Ostrożnie przekradł się przez niemal puste pomieszczenie, na końcu którego znajdował się metalowy stół pokryty wyraźnie wybrzuszoną białą tkaniną. Młodzieniec szybko znalazł się przy swoim celu.
– Hm, jak miło! – pomyślał chłopak, gdy zobaczył leżącą na ciele wstępną wersję raportu patologa, mimo iż Wyrocznia odradzał mu zaczynanie badania zwłok od cudzych wniosków – Ktoś zapomniał papierów… Zobaczmy – stwierdził półgłosem, po czym zaczął przeglądać trzymaną dokumentację – Wygląda na samobójstwo- ślady na szyi wyraźnie wskazują na taką ewentualność. Przyjrzymy się jednak temu osobiście – wypowiadając te słowa odsłonił zwłoki i z pełnym profesjonalizmem rozpoczął oględziny szyi zmarłego – Sińce, tak, zdecydowanie przedśmiertne, charakterystyczny kształt, wszystko zgodnie z… – zamilknął nagle, dostrzegłszy na wystającej spod przykrycia lewej dłoni charakterystyczne ślady.
Przypatrywał się im przez chwilę w osłupieniu. Choć sam pomysł nie był wcale tak niedorzeczny, pominięte w raporcie obrażenia nie dały się pomylić z niczym innym. Zmarły został pogryziony przez człowieka i to niedługo przed śmiercią.
Otrząsnąwszy się, Jason wspomniał rady Wyroczni, a następnie przyjrzał się dokładnie śladom. Wbrew oczekiwaniom ich krawędzi nie były poszarpane. Rana wyglądał paskudnie, do czego mogły się przyczynić bakterie żyjące w jamie ustnej człowieka. Młodzieniec, przesuwając palcami po brzegach ugryzienia, zdał sobie sprawę z tego, iż same obrażenia nie pasują do ludzkiego garnituru zębów, gdyż, oprócz kształtu litery „U”, nie posiadają innych cech tego typu ran.
– Brak poszarpanych krawędzi, równa głębokość ugryzienia we wszystkich miejscach, ślady wyłącznie siekaczy… – chłopak obserwował spostrzeżoną osobliwość z bardzo bliska, co raz większe zdziwienie doprowadziło zaś do lekkiego rozwarcia ust. Na kilka sekund oniemiał zupełnie, napotkawszy na połyskliwy odłamek – Ceramika… – wymamrotał cicho po czym dodał głośniej – Sztuczna szczęka.
Nagle pomieszczenie wypełnił blask. Jason odwrócił się błyskawicznie, by zobaczyć za sobą postać prokuratora Harvey’a Denta. On, mniej zdziwiony od napotkanego chłopaka, zdążył już wyciągnąć broń, którą celował prosto w niego.
Robin ledwo pomyślał, że to Dent musiał przeglądać znalezione dokumenty, gdy na lewo od obserwujących się nawzajem postaci zaskrzypiały boczne drzwi.
***
– Panie i… w gruncie rzeczy tylko panowie. He, he, he… – człowiek w zielonej peruce i eleganckim, jaskrawo-zielonym garniturze przemawiał do sporej grupy niezbyt elokwentnych kryminalistów, której szeregi rozpościerały się przed nim – Dziś w nocy dokonamy ataku terrorystycznego stulecia, a może nawet i tysiąclecia – wśród recydywistów rozszedł się szum – Wraz z waszym nieocenionym szefem, zwanym przeze mnie Pingwinem – rozpoczęła się fala śmiechu, szybko przerwana przez groźbę ze strony niskiego osobnika w monoklu, siedzącego obok mównicy – Zaplanowaliśmy, jak przejąć to miasto – kontynuował niezrażony reakcjami widowni Joker – Wpuścimy do wodociągów naszą broń biologiczną, która w krótkim czasie zabije wszystkich, mających z naszą wodą jakikolwiek kontakt. Oferując odtrutkę, bez trudu rzucimy władze na kolana, wobec ledwie kilkugodzinnego ultimatum! – wśród tłumu zapanował entuzjazm.
Owszem, Pennyworth miał jeszcze na tyle rozumu, by w pełni pojmować absurdalność tego, tak zwanego, „planu”, lecz był pewien, że tylko on sam to dostrzega. Znał bowiem stare, przestępcze przysłowie, własnego autorstwa: jaki boss, taka mafia. W tym przypadku- postrzelona lub mająca nierówno pod sufitem.
Niedługo zaś miał przeprowadzić wśród nich drobną czystkę, by rozpocząć proces eliminacji kryminalistów.
– Zabawa się zaczyna – pomyślał Joker, z bezsprzecznie nieludzkim uśmiechem.
*
Nastolatek w czarnej pelerynie podszytej ciemnoczerwonym materiałem przemierzał pędem dachy, pokonując dzielące je przestrzenie potężnymi susami. Gnał co tchu, wiedząc, że może zapobiec ogromnej tragedii. Katastrofy, której, jak tłumaczył swoje nagle nabyte skrupuły, Wyrocznia już by mu nie wybaczył.
Chłopak sięgnął pamięcią do zdarzeń sprzed ledwie kilkunastu minut, które zainicjowały jego szaleńczą pogoń. W chwili, gdy spodziewał się zobaczyć ostatni błysk światła w postaci płomienia wylotowego broni Denta, nagle otwarły się boczne drzwi, przez które do pomieszczenia wdarło się kilku uzbrojonych zbirów.
Harvey zareagował instynktownie, zwracając lufę w stronę nowoprzybyłych, lecz pistolet z ręki wytrącił mu idący na ich czele człowiek w brązowej pelerynie, ze stalowymi szponami przytwierdzonymi do przedramion. Niczym w berserkerskim szale rzucił się na Denta, który chyba zdążył nawet postrzelić napastnika. Jedyną reakcją owego szaleńca był jakiś nieartykułowany wrzask, z którego dało się wychwycić jakiś bełkot o sześciu żywotach.
Robin miał jednak niewiele czasu na śledzenie losu prokuratora. W jego stronę zwróciło się pozostałych trzech gości, wyposażonych w pałki oraz noże. Jason zszedł z drogi szarżującego nań przeciwnika z długim ostrzem, a następnie podciął go i rzucił na drugą stronę pokoju.
Jednoczesne uderzenie dwóch byków z pałkami sparował już dzierżąc w dłoniach teleskopowy kij. Najbliższego z oponentów zaszczycił zamaszystym ciosem w plecy, drugiego wyeliminował szturchnięciem w grdykę, wyprowadzonym z niskiej pozycji. Nurkując do wyjścia rzucił za siebie dwie bomby dymne. Ostatnim, co zobaczył, była sylwetka szponiastego berserka podnoszącego się znad ciała Denta.
W całym tym zamieszaniu chłopak nie przeoczył jednak kilku istotnych faktów. Po pierwsze, napastnicy bezsprzecznie pracowali dla „clowna”, szefa typa w zielonym kombinezonie. Wszak z całą pewnością przyszli zająć się zwłokami człowieka, o zabicie którego podejrzewano właśnie wesołka. Tą wersję potwierdzało osobliwe narzędzie zbrodni, czyli sztuczna szczęka z trucizną. Kolejną wskazówką była niezbyt dobra kondycja psychiczna agresora wyposażonego w szpony.
Po drugie, ich szef planował atak za pomocą broni biologicznej. Mijając zbira z nożem, Robin wyraźnie poczuł zapach płynu odkażającego, a na ramieniu jednego z „pałkarzy” dostrzegł ślad po nakłuciu, prawdopodobnie szczepieniu na użyty patogen. Ostatecznym dowodem, potwierdzającym obraną hipotezę, był wygląd obuwia berserka. Na podeszwie lewego buta znajdował się strzęp plastikowej nakładki, stosowanej w szpitalach oraz strefach sterylnych.
Po trzecie, operacja miała być przeprowadzona w wodociągach miejskich. Ów fakt, zdawałoby się najtrudniejszy do odkrycia, Jason dostrzegł w najbardziej banalny sposób. Tuż przed wybuchem granatów dymnych, uchwycił obraz peleryny szponiastego typa, z kieszeni której wystawała charakterystyczna okładka planu wodociągów miejskich.
Tak oto Robin pokonywał w ogromnym tempie odległość dzielącą go od miejsca spodziewanego ataku. Ledwo zdążył wylądować za bramą wspomnianego kompleksu, w słuchawce odezwał się głos Wyroczni:
– Robin, co się stało, co robisz?! – pytała nerwowo osoba po drugiej stronie połączenia.
– Do kostnicy przyszli ludzie clowna, dorwali Denta, który się tam przyplątał. Wygląda na to, że planują wykorzystać jakąś broń biologiczną w wodociągach – powiedział jednym tchem młodzieniec – Już jestem na miejscu, spróbuję ich powstrzymać.
– Co? Nie! Masz się wycofać, Nietoperz się tym zajmie, to zbyt duże ryzyko! – rozkazał Wyrocznia, gdy usłyszał metaliczny brzęk w słuchawce, a w obiektywie kamery ochrony dojrzał plecy człowieka w jaskrawozielonym garniturze i z zielonymi włosami, dzierżącego łom.
*
Nieprzytomny umysł odpływa czasem do przeszłości. To właśnie stało się z jaźnią prokuratora Harveya Denta, który w ostatnich sekundach świadomości sięgnął do kieszeni, by poczuć metaliczny chłód spoczywającej tam monety.
Z ciemności wyłonił się obraz niewielkiego domku, jednej z wielu ruder na przedmieściach Gotham. Dostrzegł, leżącego twarzą na blacie stołu, człowieka, obok którego spoczywał kilka opróżnionych butelek. W kącie stało dwóch ciemnowłosych chłopców, z których jeden, znajdujący się dalej od nieprzytomnego mężczyzny, był wyższy od swego towarzysza.
Właśnie on, czego Dent był całkowicie świadom, starszy z braci, odezwał się bezgłośnie do młodszego:
– Ty go obudzisz.
– Nie… – wyjąkał niższy chłopiec, choć usłyszeć dało się tylko okropny odgłos, jakby gwoździa trącego o szkło, acz delikatnie i bardzo krótko.
– Zrobisz to – stwierdził ponownie starszy brat, wyciągając przy tym z kieszeni, jakiś metalicznie błyszczący przedmiot – Rzucę monetą. Orzeł, ty to robisz, reszka- ja. I wypadnie orzeł – powiedział bezdźwięcznie, a w świadomości Denta pojawiły się słowa „jak zawsze”. Chłopak podrzucił delikatnie pieniądz, a jego cichy brzęk zdawał się grzmieć niczym huragan. Starszy brat zamknął na sekundę dłoń, gdy serce młodszego wypełniła rozpaczliwa nadzieja na odmianę losu.
Tuż przed odsłonięciem wyniku w Denta uderzyła nieludzka pewność, że starszy się nie pomylił. W istocie, wypadł orzeł. Znów widzialna była tylko fasada domu, a powietrze przepełnił ten sam, co wcześniej dźwięk, tylko brutalniejszy i jakby wieczny.
Trwał on wiele lat, co kilka sekund wybuchając z wielką mocą. Gdy wreszcie przycichł, Dent ujrzał tych samych chłopców, tylko posuniętych w latach, jakby dwukrotnie starszych, niż wskazywał upływający czas.
Szli mostem nad cuchnącą, czarno-brązową rzeką, pod szarym niebem. Kłócili się. Jeden z nich znów miał przyjąć odpowiedzialność. Harvey skupił wszystkie swoje siły na tym, aby tym razem nie był to młodszy. Po kilku sekundach jego pragnienie został spełnione- starszy zwisał po drugiej stronie barierki, błagając o ratunek.
Młodszy, z szalonym wzrokiem, wyciągnął spomiędzy jego palców srebrzystą monetę i rzucił nią. Orzeł. Zawsze orzeł. Tylko orzeł.
Starszy zniknął w odmętach poniżej lub powyżej, ocalały zaś chwycił składany nóż, by z całym gniewem odrapać nim jedną ze stron monety. Towarzyszący temu dźwięk był muzyką dla jego uszu, mimo iż w istocie stanowił okropną, kaleczącą uszy kakofonię.
Ten odgłos jakby obudził prokuratora Denta. Odzyskując przytomność ujrzał nad sobą bladą twarz trupa.
*
Joker parsknął śmiechem, widząc zataczającego się po ciosie nastolatka. Przez kolejne kilkanaście sekund chichotał spazmatycznie, w reakcji na strój młodzieńca.
– Peleryna… Chi, chi, chi… Nie mogę, chi, chi… Steel Boy się znalazł… Chi, chi, chi, chi, ha! – odchrząknął, gdy zamaskowany przeciwnik podniósł się na kolana i sięgnął do przegródki w pasie – Aha, czyli stawimy opór! Czemu nie… – warknął, kopiąc chłopaka, a następnie tłukąc go na odlew łomem.
*
Robin leżał na ziemi, ledwo przytomny. Ostatni cios tylko go drasnął, dzięki czemu wciąż oddychał. Wiedział jednak, że nie potrwa to długo. Poczuł, jak wzbiera w nim rozpacz, a umysł układa najważniejsze, niewypowiedziane przykazanie Wyroczni- wierz w Nietoperza.
Nastolatek dotknął słuchawki i wymamrotał słabym głosem:
– Wypuść To… Wypuść, zakończ… Niech On to skończy… – nim usłyszał odpowiedź, jakaś trupio blada dłoń zbabrała mu komunikator. Próbował się podnieść ze wszystkich sił, jego całe ciało napełniała jednak wyłącznie kompletna, rozpaczliwa niemoc. Tym wysiłkom kres położył kolejne ukąszenie zimnego żelaza. Konając, chłopak pomyślał jeszcze:
– Idę do Nietoperza – a po mniej niż pół sekundy jego umysł ogarnęła wieczna ciemność.
*
Joker sprawnie obrócił trzymany w rękach kawałek elektroniki, jednocześnie delikatnym szturchnięciem łomu dając do zrozumienia leżącemu na ziemi dzieciakowi, że nie przeszkadza się, gdy starsi rozmawiają przez telefon.
Uniósł słuchawkę do małżowiny i chichocząc powiedział do mikrofonu:
– Halo, halo, tu grabarz, kto dzwoni? – zapytał swym najbardziej profesjonalnym tonem głosu, karykaturą jego dawnego sposobu odbierania telefonu.
– Nie… – odpowiedział kompletnie oszołomiony człowiek, a Joker natychmiast podzielił jego obawy – Nie, nie… Ty… ty nie, przecież… – jąkał się człowiek po drugiej stronie. Pennyworth nagle jęknął i wydusił z siebie:
– Brrrr… – po chwili komunikator stuknął głucho o podłoże.
Tymczasem Alfred pobiegł co sił przed siebie. Gdy opuścił go atak przerażenia, Joker zmienił kierunek, a po kilku minutach wpadł do niewielkiego, przestronnego pomieszczenia. Stało w nim dwóch zbirów, z których jeden był owym szponiastym osobnikiem z kostnicy.
Joker zabił obu strzałami w głowy, nim zdążyli właściwie zareagować na obecność swojego szefa. Ten zaś dopadł do związanego prokuratora Denta, który właśnie odzyskiwał przytomność.
***
Ujrzawszy umarłego, Harvey próbował się szarpać, lecz trup uspokoił go dwoma ciosami w twarz. Właściwie, jeden w zupełności wystarczył, by więzień otrzeźwiał i zdał sobie sprawę z własnego położenia.
Związanymi z tyłu rękami próbował chwycić swą monetę, gdy zmarły wyciągnął ją z kieszeni. Dent chciał się na niego rzucić, lecz osobnik w zielonej peruce zrobił to pierwszy. Przyparł prokuratora do muru, po czym pozwolił mu dokładnie przyjrzeć się rewersowi pieniądza- zdobiąca go twarz pokryta była trzema sporymi wgłębieniami.
Pierwsze biegło od łuku brwiowego przez oko do podstawy szczęki. Drugie od czubka nosa do końca żuchwy, trzecie z kolei od skroni do podbródka. Harvey bardzo dobrze pamiętał, jak znaczył nimi monetę. Od tamtego dnia on sam miał kierować swoim losem.
Szaleniec odsunął się od Denta, by zacząć długą tyradę od dobru i złu, w finale której stwierdził:
– Aby móc chronić siebie oraz drogich sobie ludzi trzeba balansować niczym piany akrobata, między sprawiedliwością, a zwykłym, bestialskim okrucieństwem. Dlatego od razu mi się spodobałeś, bo, będąc ogółem nudnym urzędasem, zechciałeś na własną rękę tropić mnie. He, he. Popełniłeś jednak znaczący błąd- próbowałeś schwytać mojego przyjaciela, mojego syna. W zasadzie – ciągnął z maniakalnym uśmiechem – zamierzałem cię trochę torturować i zabić, ale czuję, że mój syn nie byłby z tego powodu szczęśliwy – zachichotał lekko, brzmiał jednak jakby tracił oddech. Z jego twarzy zniknął wyraz rozbawienia – Dlatego Włynie przejmiesz moje obowiązki – Harvey spróbował wrzasnąć, lecz ponownie utrudnił mu to knebel – Ja nie potrafiłem chyba zachować balansu – kontynuował Joker, ignorując więźnia – tobie będzie łatwiej, masz w końcu to – stwierdził, ponownie prezentując monetę – A teraz, skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy… Przejdziemy do transformacji.
Joker chwycił w dłonie skalpel i patrząc na bilon jak na modela zaczął odtwarzać nacięcia na twarzy Denta.
*
Bruce siedział sztywno na fotelu, patrząc ślepo na jeden z ekranów.
Nie wiedział, co myśleć, co robić. Rozumiał tylko, że musi to skończyć.
Przez lata podziwiał Alfreda- jego mądrość, opanowanie, pewność z jaką mówił i działał. Kolejne dyplomy pozwoliły mu dostrzec kolejne jego zalety, lecz miłość do opiekuna przesłaniała nieustanie wady.
Dopiero teraz spostrzegł, że Pennyworth nigdy nie pogodził się ze śmiercią swoich pracodawców i przyjaciół, że obsesyjnie pragnął chronić ich syna, że tłumił rozpacz za pomocą przemocy.
Nawet wiedząc, iż to on był słynnym Red Hoodem, wierzył w jego dobre intencje. Ale teraz przejrzał na oczy. Wskazał budynek, w którym zamknął się clown, policji, poprzez Bishopa załatwiając uznanie doniesienia za w pełni prawdziwe.
Pozostawało mu czekać, aż jego ostatniego przyjaciela zabiorą jacyś komandosi. Wreszcie będzie miał miejsce pogrzeb. I to z dużym hukiem.
Gdy oddział otoczył budynek, Bruce przyznał na głos, że jego przyjaciel jest martwy. Przełączył się na kamerę zamontowaną na karabinie człowieka idącego na szpicy. Wbili się do środka taranem i…
W środku nie było nikogo. Ani śladu Pennywortha, czy człowieka, którego wrzaski dobiegały ze środka. Tylko krew oraz dwa trupy. Kilku ludzi zostało na miejscu, reszta rozeszła się po kompleksie, gdzie wykorzystując element zaskoczenia oraz słabe dowodzenie przeciwnika, szybko schwytali lub wybili pozostałych na miejscu zbirów.
Akcja zakończona pełnym sukcesem, medale ora awanse zaocznie przydzielone, lecz co bystrzejsi, zachowujący resztki świadomości antyterroryści myśleli wraz z Brucem tylko o jednym- gdzie jest Joker?
*
Alfred Pennyworth stanął przed bramą Azylu Arkham i poczuł, że znów jest w domu. Przeszedł na drugą stronę, a gdzieś w jego głowie, w tym fragmencie umysłu, który zwykło zwać się podświadomością, uruchomiło się odliczanie: 60, 59, 58, 57, 56… Krótka przerwa na opanowanie uśmiechu wywołanego uzmysłowieniem sobie tegoż odliczania i na w pół świadomy powrót do niego: 53, 52, 51… Kolejne sekundy mijały, a tak dobrze mu znane zjawisko paniki wprawiało szaleńca w niesamowity, błogi nastrój. 47, 46, 45, 44…
Mimo iż drzwi szpitala wciąż pozostawały zamknięte, wspomagany siłami wyobraźni wzrok mordercy już przenikał szklane, rozsuwane drzwi: mijał wpadających w panikę lekarzy i ewakuowanych pacjentów, których liche oznaki obłędu były niczym wobec jego własnego szaleństwa. Wspiął się następnie szybem windy, mijając pietra wypełnione jego potencjalnymi sprzymierzeńcami, by wreszcie dotrzeć do uchylonych drzwi pokoju strażników. Za nimi ostatni z nich porzucał ledwo napoczętą kawę w styropianowym kubku i w obłąkańczym tempie zbiegał na dół, by przywitać nowego pacjenta. 16, 15, 14, 13… W tym momencie Pennyworth nieomal poczuł drgania powietrza wywołane napinaniem zamków karabinów. Alfred uniósł ręce w górę i stanął w gotowości na powitanie ze strony ochroniarzy. 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1… 0.
W tamtej chwili ciałem Alfreda wstrząsnął strzał z tasera. Pennyworth padł na ziemię skulony, gdy przez mięśnie przepływał prąd. Poczuł ulgę. Wiedział, że jest tak jak powinno być. Wreszcie znalazł się w domu.
KONIEC