Epizod II

OCZY I USZY WIELKIEGO BRATA, SEKRETY BOTANIKI, AZYL, ZA BIAŁYM NIETOPERZEM…, CYBERPUNK, WIZYTA, ŻART

 

Młody mężczyzna w garniturze przeszedł po mostku z metalowej siatki zawieszonym wysoko nad czarnym dnem jaskini. Doszedł nim do skalnej półki, gdzie ustawiony był obrotowy fotel, obity chropowatym, syntetycznym materiałem brązowej barwy. Usiadł na nim i zwrócił się w stronę potężnej, niemal zupełnie pionowej ściany, którą pokrywały liczne ekrany różnych rozmiarów oraz kształtów. Wcisnął kilka klawiszy na jednej z ustawionych przed nim klawiatur, po czym przemówił:

– Aktywacja systemu, użytkownik Bruce Wayne, kod 7293915.

– Potwierdzam, autoryzuję aktywację systemu – zagrzmiał syntetyczny głos, zaskakująco nie przechodząc w ogłuszające echo.

– Aktywuj aplikację Brothereye.exe.

– Potwierdzam, uruchamianie aplikacji Brothereye.exe w toku.

Po kilku sekundach, wśród ekranów, przedstawiających do tej pory bezładny zbiór procesów, pojawił się prosty i czytelny interfejs, utrzymany w ciemnej kolorystyce.

Bruce spojrzał z ponurym uśmiechem na monitory, łączące się teraz w  ogromny, kolektywny wyświetlacz. Westchnął, by następnie kontynuować procedurę.

– Podaj rezultaty automatycznego skanowania ulic z ostatnich sześciu godzin – powiedział, a komputer wydzielił pięćdziesiąt dwie sekcje monitorów, na których ukazał zarejestrowane w tym czasie obrazy. Pięćdziesiąt dwie sceny kradzieży, pobić, gwałtów, morderstw, handlu narkotykami i walk gangów – A to tylko rejestratory hiper – radarowe – stwierdził smutno Bruce, po czym wcisnął kilka klawiszy, a jego oczom ukazał się rejestr około tysiąca czujników, skanujących falami ultradźwięków około tysiąca miejsc w całym mieście – Za mało – pomyślał młody Wayne – O wiele za mało. Ile może być takich uliczek za kinem lub teatrem, gdzie nie sięga nasz wzrok? Ile? – westchnął przeraźliwie smutno, by po chwili wydać kolejną komendę – Uruchom tryb obserwacyjny, informuj przez błysk podprogowy.

– Potwierdzam, uruchomiono tryb obserwacyjny.

Bruce sięgnął po masywne słuchawki, wiszące na wystającym spod jednej z klawiatur bolcu. Gdy je założył, a tym samym odciął się od spadających wokół kropel wody oraz pisków nietoperzy, przymknął na chwilę oczy i powiedział:

– Połącz mnie z kamerami monitoringu na Głuchej Ziemi, prędkość jeden na sześć na cztery.

– Potwierdzam, jeden zestaw obrazów na sześć sekund, cztery przekazy na zbiór – usłyszał w słuchawkach Bruce.

– Rozpocznij.

Młody Wayne zaczął żmudny proces przeczesywania wzrokiem kolejnych grup transmisji z kamer miejskich, jednocześnie z niemniejszą czujnością wyczekując krótkiego, czerwonego błysku, mającego zwrócić jego uwagę na główny system obserwacyjny.

*

   Pod koniec dziesięciogodzinnej zmiany Bruce miał zaskakująco mało interwencji- ledwie około stu przypadków wymagających podjęcia działań. Gdy już cieszył się ze spokojnego dnia, doszedł go sygnał i Wayne natychmiast przełączył się na czujniki radarowe. W tym samym momencie podszedł do niego John, który zapytał:

– Jak zmiana? – a mówił do specjalnego mikrofonu, dzięki czemu Bruce słyszał go pomimo słuchawek.

– Sam zobacz – powiedział wskazując jeden z ekranów, na którym widoczne były sylwetka lekko pochylonego mężczyzny z nożem napierającego powoli na zapędzoną w ślepą uliczkę kobietę.

– No to poszczuj drania gackiem… – stwierdził obojętnym znudzonym głosem Crane – Gdzie mamy najbliższy tunel?

– Tuż obok, za kontenerem.

– W takim razie poślij mu samosterującego – powiedział biorąc łyk kawy z trzymanego w ręce styropianowego kubka.

Bruce wcisnął kilka klawiszy, a na ekranie dało się obserwować, jak spod kontenera wylatuje niewielkie, chaotycznie latające stworzenie. Ukazany w formie symulacji gaz, obdarzony niebieską barwą, dotarł do nożownika, wywołując u niego w pełni realny atak paniki. Gdy jego ciało, w wyniku zakażenia gazem, zaczęło wydzielać pot zawierający feromony, reagujący na nie szałem latający ssak nieomal rzucił się z góry na kryminalistę. Ten zaś zaczął uciekać co sił, wrzeszcząc przy tym ze strachu, który to krzyk zdał się obserwatorom z jaskini zupełnie niemy i niewart współczucia.

***

   Musiał zapamiętać, by dopisać do założeń operacyjnych Gordona pewien drobny szczegół. Choć może mu się to wydać zbędnym marnowanie zapasów papieru i długopisów, należało zaznaczyć, podkreślić oraz opatrzyć kilkoma sporymi wykrzyknikami fakt, iż ich wierny, wieloletni współpracownik, pseudonim Red Hood, musi oddychać.

Tak, wydawałoby się to banalnym, oczywistym, niewartym nawet wzmianki w poważnej dokumentacji, lecz najwyraźniej ktoś o tym zapomniał, posyłając faceta w metalowo – szklanym kloszu na głowie do parnej i dusznej szklarni, pełnej ostro pachnących kwiatów.

Owszem, szklarni. Tak, z całą pewnością, a zaznaczyć trzeba, iż, przynajmniej teoretycznie, żadnych nielegalnych chwastów tam nie hodowano. Co więc w takim miejscu robił wielki Red Hood? Zaczęło się jakieś trzy tygodnie wcześniej…

Wtedy to miejsce miał pierwszy przypadek otrucia w Gotham. Nie znaczy to wcale, że do otruć wcześniej nie dochodziło, lecz niezwykle podobny osobnik, biznesmen kierujący dużą korporacją, został w nadzwyczajnie podobny sposób wysłany na tamten świat cztery dni później. Właśnie po tym zabójstwie, gdyż Gordon dzięki intuicji „wiedział” już, że to morderstwa ze sobą powiązane, został wezwany Pennyworth.

Na dachu już czekał na niego Gordon ze zdjęciami ofiar.

– Dobra, Red, mamy dwóch biznesmenów, obaj ostatnio zamieszani w skandale medialne…

– To znaczy, że potencjalnie kolejną ofiarą jest dowolny inny biznesmen – powiedział bez zainteresowania Alfred.

– Prawie, każdy z tych skandali miał związek z niszczeniem środowiska naturalnego.

– Czyli mam załatwić wszystkich ekologów z miasta i okolic? Radykalizujesz się Gordon, nie ma co…

– Spokojnie, na razie tylko cię informuję, żebyś był gotowy. Jak zawsze, słuchaj wszystkiego, co Wayne będzie mówił o tej sprawie. Drugi raz do niego po radę nie pójdę…

– Rozumiem, opowiedział mi o tym… Naprawdę chciał, żebyś na znak swoich niższości i upokorzenia zgolił wąsy?

– Kapturku, a może by tak poszczuć cię psami?! – odparł wyraźnie poirytowany Gordon.

– Spokojnie kapitanie, będę w gotowości – odpowiedział i odszedł szybko.

*

   Okazja, by spełnić zalecenie Gordona nadarzyła się następnego dnia wieczorem, tuż przed wyjściem Wayne’a do laboratorium, które już od dwóch lat prowadził wraz ze swym przyjacielem ze studiów.

Bruce siedział w fotelu naprzeciw kominka, czytając notkę w gazecie o tym drugim otruciu. Pennyworth miał pewność, iż za chwilę Wayne zaskoczy go jakimś niezrozumiałym i niezwykle przenikliwym komentarzem odnośnie czytanego artykułu. Nie musiał nań czekać długo, gdyż zaraz po złożeniu gazety Bruce przemówił tak:

– Powinni złapać ją jak najszybciej – Pennyworth zaś uśmiechnął się nieznacznie, gdyż tego typu wypowiedzi oraz idące za nimi rozmowy przywodziły mu na myśl dyskusje Holmesa i Watsona, a do historii o Sherlocku Alfred miał od dawna sentyment.

– Dlaczego „ją”? – zapytał lokaj, rozumiejąc, że właśnie wchodzi w rolę asystenta swego ulubionego detektywa.

– Zacznę od kwestii rodzajnika – odpowiedział Wayne, także zdając sobie sprawę z przyjmowanej funkcji – Odpowiedź jest na tyle banalna, że aż dziwię się, iż w ogóle musisz o to pytać. Wiadomym wszak jest, że trucizna należy do typowo kobiecych metod zadawania śmierci.

– To chyba jednak zbyt mało, by tak pewnie orzec płeć zbrodniarza, wszak mężczyźni również mogą stosować trucizny.

– Masz najzupełniej rację Alfredzie, jednakże znajdą się inne przyczyny, by bez cienia wątpliwości orzec, że mamy do czynienia ze sprawczynią: obydwie ofiary to mężczyźni, nieżonaci, choć to by jej raczej nie przeszkadzało. Umarli krótko po udziale w bankietach, na które zapraszano nie tylko członków spółek czy inwestorów, ale też innych ludzi, mogących pozwolić sobie na wejściówkę. Na bankiecie trudno o precyzyjną aplikację trucizny, zwłaszcza, iż nie znaleziono na ich ciałach śladów nakłóć bądź zadrapań, toteż zatrucie w trakcie przeciskania się w tłumie nie wchodzi w rachubę…

– Z całym szacunkiem paniczu, ale o tym ostatnim szczególe nie pisano w gazetach – zauważył zgodnie z prawdą Alfred, jednocześnie z pewną dozą niepokoju badając źródła wiedzy Wayne’a.

– Masz rację, jednakże nie widzę nic prostszego od włamania się do policyjnej bazy danych – odparł spokojnie i z delikatnym uśmiechem Bruce.

– Ależ paniczu…

– Spokojnie Alfredzie, to było tylko raz, a dane nie należały do szczególnie poufnych – stwierdził Bruce, wstydząc się przy tym swojego kłamstwa.

– Oczywiście paniczu. Może pan kontynuować – powiedział z częściową ulgą Pennyworth.

– Dziękuję Alfredzie. Wobec wyżej wspomnianych faktów oczywistym jest, że osoba, która otruła tych ludzi musiała na dłuższą lub krótsza chwilę pozostać sam na sam z nimi i ich pożywieniem bądź napojami. Nikomu zaś nie byłoby łatwiej tego dokonać, niż atrakcyjnej, młodej kobiecie.

– A więc panicz zdołał już ustalić, że sprawczynią jest młoda, ładna kobieta, chociaż nie miał w rękach ani strzępku dowodu lub wyników analiz?

– Tak to bywa ze skrajnymi megalomanami po kryminologii, jak to mawiał mój ulubiony profesor, Hugo Strange.

– Profesor kryminologii?

– Nie, psychiatrii. Wracając do tematu, kobieta stara i brzydka nie ściągnęłaby żadnego z tych dwóch otrutych na bok, a nawet do innego pomieszczenia niż to, w którym odbywał się bankiet. Teraz pozostaje mi dodać, dlaczego ta niewydarzona zgraja pod kierownictwem Gordona powinna jak najszybciej złapać tą kobietę… – w tamtym samym momencie otworzył gazetę na stronie, gdzie znajdowała się notka o ofierze brutalnego morderstwa znalezionej w parku.

– Co to znaczy? – zapytał Alfred, nie do końca nadążając za tokiem rozumowania Wayne’a

– Tego człowieka zamordowano tej samej nocy, której odbył się ów drugi bankiet. Znaleziono go też niedaleko budynku, w którym miał miejsce.

– Interesujący zbieg okoliczności paniczu, jednak dlaczego ta wyrachowana, młoda trucicielka miałaby mieć z tym coś wspólnego? – zapytał z zaciekawieniem Pennyworth.

– Proszę, Alfredzie, przyjrzyj się tej fotografii – powiedział, podając swemu lokajowi gazetę i wskazując na umieszczone obok notki zdjęcie. Ukazywało ono głowę ofiary, swą prawą stroną zwróconą ku ziemi. Eksponowało przy tym okropną ranę na lewej skroni zamordowanego – Otóż, gdybyś miał odpowiednią wiedzę, to spostrzegłbyś, jak znamiennym jest wygląd obrażeń – mówił Wayne, a Pennyworth już wiedział, co on widzi w tej fotografii – Moim zdaniem taki ślad zostaje po silnym ciosie obcasem kobiecego buta. Tak samo uważa mój kontakt w kostnicy miejskiej.

– W kostnicy?

– Nazywa się Salomon Grandi, a przynajmniej w ten sposób się przedstawia… Ja bym jednak przyjął, że to fałszywe nazwisko.

– Najpewniej paniczu. Nadal jednak nie widzę dowodu na związek między tymi sprawami.

– Chwilę Alfredzie. Otóż, Salomon poinformował mnie, że denat nosił w butonierce pewien niezwykle rzadki kwiat. Nasza sprawczyni, czuła na los przyrody, musiała spostrzec obecność tej rośliny, tak brutalnie zabitej i jak chusteczka noszonej przez bezdusznego człowieka. Doprowadziło to ją do szału, w którym zatłukła swą kolejną ofiarę tamtej nocy za pomocą własnego buta.

– Znakomicie panicz odtworzył sposób myślenia tej kobiety, znakomicie… – powiedział Pennyworth czując, że będzie musiał mocno okroić informacje otrzymane od Bruce’a, żeby nie został on kolejnym celem Red Hooda.

Rozmowa trwała jeszcze chwilę, a potem obaj odeszli- Wayne do laboratorium w podziemiach dworu, Alfred na dach komisariatu, zdać raport Gordonowi.

*

– Więc jeżeli morderstwo podobne do tego z parku będzie miało miejsce i uda nam się namierzyć sprawczynię, to zakończymy te otrucia? – zapytał nie do końca przekonany Gordon.

– Tak twierdzi Bruce – odpowiedział Alfred – Powinno być prościej, gdyż w trakcie tych pobocznych mordów jest niestabilna emocjonalnie i łatwiej będzie jej popełnić błąd.

– W takim razie czekamy, Kapturku.

Szczęście, w jego paskudnym, typowym dla Gotham wydaniu, uśmiechnęło się do nich szeregami czarnych zębów już po tygodniu. Kolejny trup, tym razem wyjątkowo nierozsądnie doprowadzony do tego stanu przy pomocy pomalowanych na zielono paznokci, które przy okazji odrobinę się sfatygowały, pozostawiając odłamek w ciele ofiary. Test DNA i odpowiedź gotowa: sprawczyni to niejaka Pamela Isley.

Pennyworth już przygotował pistolet z tłumikiem i ząbkowany nóż, na wszelki wypadek, gdy Gordon wezwał go ponownie:

– Omówiłem sprawę z komisarzem, mówi, że będziesz mógł ruszyć dopiero, gdy potwierdzi się, iż za otrucia i pozostałe morderstwa odpowiada ta sama osoba.

– Czyli nadal czekamy? – zapytał wściekły Pennyworth.

– Ty jeszcze nie możesz działać, ale ja z moimi ludźmi ruszamy dziś do jej domu.

– W porządku, tylko niczego nie sknoćcie.

– Nie martw się Kapturku, starszy pan da sobie radę – odparł z uśmiechem Gordon.

Nie udało się im. Uciekła, nie potrafili nigdzie jej namierzyć. Wtedy popełniła swój następny błąd, zabijając kolejnego biznesmena za pomocą trucizny w szmince, którą pokryła usta. Mieli potwierdzenie, że odpowiadała za obydwie serie morderstw. Red Hood wkraczał. I od razu zaczął myśleć. Gdzie znajdzie się w zimie miłośniczkę roślin?

W ogrodzie botanicznym? Nie, zbyt wielu ludzi.

Kwiaciarni? Ponownie, zbyt duże zagęszczenie homo sapiens.

Inne propozycje? Pennyworth długo szukał odpowiedniego miejsca w Gotham, aż wreszcie znalazł- kompleks szklarniowy na obrzeżach miasta.

W ten oto sposób trafił do szklarni. I dusił się.

To był jeden z niewielu momentów, w których wolałby, żeby Gordon do niektórych zadań brał kogoś spoza miasta. Wild Cata? Podobno był taki gość, niedaleko od Gotham. Questiona? Mówi się, że bardzo skory do współpracy, tylko lekko podejrzliwy typ. A niechby nawet szarpnął się i sprowadził Steela, byleby kogoś bez klosza na głowie.

Zwłaszcza, że zaczynało mu ten klosz zaparowywać. Mimo to szedł dalej, uważnie wsłuchując się we wzmacniane przez hełm szmery otoczenia.

– Ona gdzieś tam jest – myślał – Tylko żebym ją zobaczył zanim skończy mi się powietrze – zaśmiał się bezgłośnie.

Mijał szeregi zielonych łodyg i różnobarwnych kwiatów, których zapach o mało nie pozbawiał go przytomności. Rozglądał się uważnie, próbując wypatrzeć jakikolwiek ruch, kiedy przypadkowo strącił na posadzkę jedną z roślin. Nagle usłyszał ogłuszający wrzask, wywołujący u niego opóźnioną reakcję. Nie minęły trzy sekundy, gdy na ziemię nieomal powaliło go uderzenie w plecy oraz poczuł przeszywający ramiona ból.

Usłyszał tuż przy uchu pełen gniewu syk, zorientował się, że poszukiwana wskoczyła na niego i wbiła mu paznokcie w ręce. Red Hood sięgnął za siebie, chwycił ją za głowę, a następnie dwukrotnie zderzył ją ze swoim hełmem czując, jakby znajdował się wewnątrz bijącego dzwonu. Wyrwał jej rękę z lewego ramienia, a następnie rzutem przez nie pozbył się trucicielki z pleców. Ta wylądowała na posadzce tuż przed nim, ubrana w zieloną sukienkę, ruda dziewczyna, jedno oko niebieskie, drugie zielone, najpewniej pierwsze naturalne, drugie zasłaniało szkło kontaktowe.

Dziewczyna podniosła się na kolana, po czym z dziką furią rzuciła się z paznokciami oraz zębami na nogę Red Hooda. Ten zdążył zrobić unik i wyciągnąć nóż. Pochylił się, zgiął lekko kolana, przygotował ramię do dźgnięcia. Napastniczka zaszarżowała ponownie z wrzaskiem, Red Hood już miał zamiar wykonać kontratak, gdy spostrzegł na jej ustach zieloną szminkę, której mogła użyć do ostatniego zabójstwa. Zszedł jej sprawnie z drogi tnąc w lewy bok. Ona jęknęła i opadła na kolana.

Red Hood wyciągnął rewolwer, podszedł do poszukiwanej, po czym przyłożył broń do głowy dziewczyny. Ta błyskawicznie obróciła się i rozprysła mu coś na masce, całkowicie uniemożliwiając oddychanie. Pennyworth upuścił broń, chwytając się za szyję, a przy tym próbując znaleźć zapięcie hełmu. Gdy już je rozluźnił, ruda wbiła mu paznokcie w prawy bok, wywołując potworny ból, po czym sama ściągnęła mu hełm.

Zbliżyła się, chcąc zakończyć walkę toksycznym pocałunkiem, lecz wtedy Red Hood wziął haust powietrza, wyciągnął pistolet z lewego rękawa i strzelił jej w serce. Trucicielka osunęła się na ziemię, nadal zaczepiona o Pennywortha wbitymi w bok palcami. Ten wyciągnął je z siebie, po czym zwalił na posadzkę kilka donic z kwiatami i usiadł. Próbując oddychać jak najgłębiej, pomyślał tylko jedno:

– Chyba właśnie odebrałem ci klientkę, paniczu – nie rozumiał przy tym, że niekoniecznie mogłoby chodzić o dziedzinę, o której myślał.

***

– Dyrektorze Wayne – powiedział do pogrążonego w myślach Bruce’a, który siedział za swoim sporych rozmiarów biurkiem.

– Tak, o co chodzi? – zapytał obudzony z letargu Wayne.

– Prosił pan, aby informować o każdym kolejnym przypadku, który dopuścił się działalności kryminalnej.

– Mamy kogoś nowego? – zapytał z ożywieniem Wayne.

– Tak, proszę pana.

Bruce wstał i ruszył za człowiekiem w uniformie, który go obudził. Szli przez krystalicznie białe, sterylne korytarze oświetlone równym światłem emitowanym z rozłożonych wzdłuż ścian światłowodów. Dotarli do srebrzystych, rozsuwanych drzwi, które otworzyły się, gdy się zbliżyli. Weszli do wnętrza windy, gdzie człowiek w uniformie nacisnął przycisk, przy którym znajdował się napis: ‘Oddział specjalny’. Drzwi zsunęły się a winda ruszyła. Bruce uśmiechnął się nieznacznie- dopiero teraz dotarł do niego zwrot „dyrektorze Wayne”.

Dyrektorem Szpitala Psychiatrycznego im. Św. Dumasa był od sześciu miesięcy, od półtora roku inwestował w jego rozbudowę i unowocześnianie, szybko stając się właścicielem obiektu. Na zorganizowanym w trybie natychmiastowym zebraniu zarządu Wayne został jednogłośnie wybrany dyrektorem, który to swego przyjaciela oraz zaufanego lekarza, Jonathana Crane’a, uczynił swoim zastępcom.

Gdy winda się zatrzymała, wyszli na korytarz identyczny jak ten, który przebyli w drodze od gabinetu Bruce’a. Dotarli do kolejnych drzwi, tym razem dwuskrzydłowych i wykonanych z nieprzezroczystego szkła. Człowiek w uniformie pchnął delikatnie oba skrzydła, te zaś gładko i bezgłośnie ustąpiły. Przed nimi znajdowało się ogromnych rozmiarów pomieszczenie, które większość ludzi opisałoby dwoma słowami: „blok więzienny”. Ściany zdobiły drzwi cel pacjentów, wzdłuż nich kręcili się opancerzeni strażnicy, każdy centymetr przestrzeni obserwowały kamery.

Wayne uwielbiał to miejsce, czyste, odizolowane od zła Gotham. Ruszył swobodnie przed siebie, wcześniej dając znać gestem ręki, iż człowiek w uniformie może już wrócić do swoich obowiązków. Szedł spokojnie, niespiesznie mijając kolejne cele. Chociaż ich wnętrza nie były widoczne, Wayne praktycznie dostrzegał rezydentów owych pokoi: Zsasz, Day, Karlo… oraz wielu, wielu innych. Cieszył go fakt, iż teraz siedzą w zamknięciu, mając szansę, by stać się lepszymi ludźmi lub co najmniej umrzeć z dala od innych. Żadnym z nich nie kierował strach, a jedynie obłęd, lecz Bruce miał nadzieję, że ten nowy przypadek dotknęła po części także ta pierwsza przypadłość.

Pomieszczenie opuścił przez kolejne drzwi, identyczne jak te, którymi wszedł. Znalazł się w pokoju o kształcie ośmiokąta foremnego, w którym było  troje drzwi, nie wliczając tych znajdujących się już za nim. Bez wahania wybrał położone na lewo i wkroczył do ogromnej, wielopoziomowej komnaty, wypełnionej różnorakim sprzętem badawczym. Natychmiast podszedł do niego człowiek w białym kitlu, który jeszcze idąc zwrócił się do Wayne’a tak:

– Dyrektorze, mamy go, wygląda na dosyć specyficzny przypadek, naprawdę niezwykły…

– Gdzie on jest? – przerwał zniecierpliwiony Bruce.

– W chłodni, proszę pana.

– W chłodni? Dlaczego? – zapytał mocno zaskoczony Wayne.

– Ma obsesję na punkcie niskich temperatur, jak również jego organizm zdaje się źle znosić przebywanie w środowisku o temperaturze wyższej niż 0°C.

– Niezwykłe… Prowadź mnie do niego.

– Tak jest, proszę za mną panie dyrektorze.

Szli, starając się nie zgubić drogi w labiryncie różnorakich, zaawansowanych urządzeń i tablic, na których rozpisywano wyniki analiz przeprowadzanych za pomocą wspomnianych maszyn. Dotarli do grubych, ciężkich, metalowych drzwi, przy których stał uzbrojony w strzelbę strażnik. Bruce oddelegował człowieka w kitlu do innych zadań, tak jak wcześniej tego w uniformie, i zwrócił się do osobnika z bronią:

– Co możesz mi powiedzieć o tym nowym?

– Sporo, ale mózgowcy pewnie będą mogli powiedzieć panu więcej. Ja wiem, że wykradał trupy z onkologii, ze szpitala miejskiego i zamykał w chłodni przy swoim domu. Problem pojawił się wtedy, gdy zaczęli znikać także członkowie rodzin porwanych denatów. Nie mieliśmy żadnego tropu, aż tu nagle… Sam się do nas zgłosił. Nie wiadomo naprawdę dlaczego, chociaż mówi się, że… – tu lekko ściszył głos i zaczął mówić z dużym podnieceniem – …że to Nietoperz go do tego przekonał.

– Nietoperz? – zapytał z udawanym zdziwieniem Bruce.

– No, wie szef, Batman.

– Nie opowiadaj bzdur. Wpuść mnie do niego.

– Oczywiście, proszę to założyć – podał Wayne’owi gruby, futrzany płaszcz, którego ten jednak nie wziął.

– Dziękuję, nie trzeba – powiedział i wszedł do chłodni.

Znalazłszy się w środku szybko pożałował, iż nie założył oferowanego ubioru. Chłód w środku był niezwykle przenikliwy. Znajdował się tam metalowy stół, przy którym na przyśrubowanym do podłogi krześle z grubego plastiku siedział łysy albinos o czerwonych oczach. Zdawał się on w ogóle nie zwracać uwagi na niską temperaturę, a nawet czuć się w niej bardzo dobrze. Ręce oraz nogi miał spętane kajdankami i przymocowane łańcuchami do mebli.

U Bruce’a ten widok tylko wzmógł uczucie zimna. Obserwujący więźnia psychiatra szybko podszedł do Wayne’a i dał mu swoją kurtkę. Dyrektor zakładu bez wahania założył ją, a po chwili zapytał:

– Co o nim wiecie?

– Nazywa się Victor Fries, prowadził badania nad kriogeniką, gdy jego żona zmarła na raka. Nie potrafił w żaden sposób pogodzić się z jej śmiercią, zamknął ciało w chłodni wierząc, iż nadejdzie dzień, w którym będzie ją można ożywić – mówił szybko, jakby chcąc się w ten sposób rozgrzać – Potem przyszła do niego fala altruizmu, postanowił w ten sam sposób „ratować” wszystkie ofiary nowotworów. Do tego momentu jeszcze był niegroźny, lecz doznał upiornego olśnienia- rodziny przechowywanych przez niego ludzi mogą nie dożyć ich zmartwychwstania, więc zaczął zabijać i zamrażać także krewnych swoich „rezydentów”.

– Podobno sam się zgłosił na policję. Potrafisz mi wytłumaczyć, dlaczego?

– Niestety nie, najlepiej będzie, jeśli dyrektor sam spróbuje z nim porozmawiać.

Bruce kiwnął głową i usiadł naprzeciw albinosa.

– Podobno widziałeś Nietoperza – powiedział spokojnym, przyjaznym głosem Bruce. Kryminalista drgnął, zacisnął prawą rękę na krawędzi stołu, zwarł szczęki – Czy to prawda?

– On mnie zniszczył… – powiedział z gniewem w głosie albinos po chwili milczenia.

– Zniszczył? Jak? – zapytał Wayne, a siedzący przed nim człowiek zaczął oddychać ciężko i starł z czoła pojedynczą kroplę potu – Jakim cudem on się tu poci?! – pomyślał Bruce – John musiał go naprawdę nieźle wystraszyć.

– Szedłem w moim kombinezonie, niosąc kolejną ocaloną osobę- brata trzydziestoletniej dziewczyny, którą przechowywałem…

– Kombinezonie? – przerwał kryminaliście Bruce i spojrzał na rozcierającego ręce psychiatrę, który spostrzegłszy jego wzrok powiedział:

– S… skonstruował specjalny kombinezon, żeby utrzymywać się w temperaturze poniżej zera stopni… – odpowiedział, jąkając się z zimna, psychiatra.

– Tak, w moim kombinezonie – powiedział ze złością albinos, gniewnie wpatrując się w twarz Bruce’a.

– I co się wydarzyło? – zapytał Wayne.

– Przekradałem się pustymi uliczkami, było ledwo przed świtem i już prawie dotarłem do domu, gdy… – zadrżał lekko, po czym kontynuował – gdy On, wypadł zza rogu najbliższego budynku – powiedział kryminalista.

– Kto? – zapytał Bruce.

– Batman… Był wielki i obrzydliwy, wyłonił się z gęstej białej mgły, która okropnie cuchnęła. Natychmiast rzucił się w moją stronę, zacząłem uciekać ile sił, a on wzniósł się nad ziemię, by zacząć mnie gonić. Biegłem, co chwila patrząc w górę, a on nadal lewitował tuż za mną…

– John musiał wykorzystać zdalny prototyp – pomyślał Wayne – Najwyraźniej dobrze się spisuje.

– …wtem zapikował prosto na mnie, serce prawie mi stanęło, potknąłem się i omal nie przewróciłem, ale… Upuściłem go. Nie mogłem pozwolić, żeby go zabrał, żeby go zabił, ja…

– Przecież on już nie żył – zauważył machinalnie Bruce.

– Ale mógł jeszcze żyć!! Pewnego dnia, pewnego…! – wrzasnął albinos wyrywając się w stronę Wayne’e, po czym opadł na krzesło, oddychając z trudem, a na jego czole pojawiły się kolejne trzy krople potu. Po kilku minutach uspokoił się i kontynuował – Wyciągnąłem pistolet i strzeliłem mu trzy razy w jego napęczniałą klatkę piersiową, ale kule, kule przez niego przechodziły! Upuściłem broń i upadłem na kolana, a on, On przemówił! Aaaa! – kryminalista siedział cicho, ponownie ledwo łapiąc oddech, a przy tym lekko się trzęsąc. Na jego skronie wystąpiło kilka kolejnych kropel potu, psychiatra zareagował niepokojem, lecz Bruce uspokoił go gestem, dając znać, że potrzebuje jeszcze chwili. Po jakimś czasie albinos wydawał się już spokojny, więc Bruce zapytał:

– Co powiedział ci Nietoperz?

– Powiedział… – zaczął kryminalista – Powiedział: „Panie Zero… Panie Zero, musi pan przestać, inaczej dopadnę cię i zniszczę ciebie oraz twoich bliskich, poddaj się…”. Ja zapytałem przerażony, czując okropny chłód: „Norę? Skrzywdzisz Norę?”, a On mi odpowiedział: „Idź na policję, poddaj się, inaczej ona już jest martwa”. Wrzasnąłem i rzuciłem się na Niego, ale On wzleciał wyżej, a ja przeniknąłem przez Niego jak przez zjawę. Wtedy uderzył mnie w plecy tak, że powalił mnie na ziemię.

– Miotacze kinetyczne – przeszło Wayne’owi przez myśl.

– Gdy… gdy się obudziłem, stał nade mną policjant, celując do mnie z broni. Próbowałem walczyć, ale ktoś z boku uderzył mnie paralizatorem… Potem znalazłem się tutaj.

– Dobrze… Nie musisz się bać, Nietoperz już nie skrzywdzi tu nikogo, ani ciebie, ani Nory – powiedział serdecznym, uspokajającym głosem Bruce i pomyślał – Więc to John zadzwonił, na policję, podając się za Friesa…

– Dziękuję – powiedział wychodzącemu Wayne’owi albinos.

Bruce wyszedł z pomieszczenia, ciesząc się z cudu ogrzewania, gdy podszedł do niego ten sam, co wcześniej człowiek w kitlu.

– I co dyrektor o tym sądzi? – spytał.

– Nie jest najlepiej… Przejmijcie zwłoki jego żony od policji i utrzymujcie w stanie zmrożenia do czasu, gdy będzie gotowy pozwolić jej odejść – powiedział stanowczym głosem Wayne.

– Tak jest dyrektorze… Jeszcze jedno. Czy dyrektor sądzi, że on naprawdę widział Nietoperza?

– Cokolwiek widział, zajmiemy się tym później. Wybacz, ale mam jeszcze kilka ważnych papierków do podpisania, od których oderwałem się, by zobaczyć tego pacjenta.

– Oczywiście, życzę miłej pracy – powiedział człowiek w kitlu.

– Tak, oczywiście.

Wayne poszedł do swojego gabinetu, gdzie siedział wpatrując się nieobecnym wzrokiem w stos formularzy i śmiejąc się w duchu.

– Dom wariatów, dom wariatów…

***

   Człowiek ten nosił elegancki garnitur, który prasować musiał nie wcześniej, niż poprzedniego dnia. To samo tyczyło się fioletowej koszuli, zaś idealnie wypastowane buty nie wymagały komentarza. Jego dłonie okrywały fioletowe rękawiczki, dzięki którym mógł bez większego ryzyka dusić leżącego na ziemi człowieka. Po krótkiej chwili odpuścił, dając czas powalonemu na odzyskanie oddechu. I zaczął go ponownie wypytywać.

– Więc jesteś przekonany, że nie znasz żadnego świra w zielonym cylindrze? – powiedział Pennyworth zniecierpliwiony.

– Tak, tak, na pewno nie znam nikogo takiego – jąkał się spanikowany człowieczek – Przysięgam panu, panie Red Hood.

– Przestań już się kompromitować – powiedział Alfred i uderzył głową duszonego o posadzkę. Ten krzyknął z bólu, lecz żaden z jego popleczników, zasztyletowanych lub zastrzelonych gdzieś wokół, nie przyszedł mu z pomocą. Z wiadomych przyczyn. Red Hood wstał, pozwalając na to samo swojej ofierze, lecz nadal trzymał go za szyję. Kiedy obaj znaleźli się już na nogach, Pennyworth uniósł przesłuchiwanego człowieka kilka centymetrów nad ziemię, by ten zaczął się dusić. W chwili, gdy twarz duszonego zmieniła kolor, Red Hood rzucił nim o ścianę i powiedział – Jakbyś się czegoś dowiedział, to daj mi znać – po tych słowach odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia poprawiając swoją czarną muszkę w czerwone kropki.

*

– To może być ten trop, nie pozwolę, by się urwał, inaczej tego nie zakończę – myślał Pennyworth przebierając się w Wayne Mannor w swoje codzienne ubranie.

Bruce od trzech lat znów mieszkał w swoim rodzinnym dworze, całe dnie spędzając na trzech czynnościach: pracy w laboratorium, spaniu i od jakiegoś czasu także pracy zawodowej w Szpitalu im. Św. Dumasa. Alfred nie był pewien, co stanowiło przyczynę dziwnego pracoholizmu młodego Wayne’a, lecz podejrzewał, iż może on uciekać przed naciskami opinii publicznej, zarzucającej mu, że nie kontynuuje misji swoich rodziców- ratowania Gotham ze szponów biedy i przestępczości. Do tego doszły jeszcze dwa czynniki, które rozjuszyły mieszkańców. Były to nagły wysyp psychopatów o najdziwniejszych upodobaniach oraz nowe, tajemnicze zjawisko, spędzające sen z powiek wielu ludzi w Gotham.

Nazywali to Nietoperzem lub Batmanem. Świadkowie opisywali stwora jako potężnie zbudowanego, o ostrych szponach i potężnych kłach, ale też jako kościste monstrum o gąbczastym, eterycznym ciele, skórzastych skrzydłach oraz wyposażone w ogromne, błoniaste narządy po obu stronach głowy, przypominające uszy. Relacje, w większości niepowtarzające się, można by mnożyć w nieskończoność. Pennyworth nigdy nie spotkał Nietoperza, jednak wielu psychopatów, na których polował twierdziło, iż miało okazję się z nim zmierzyć.  Żadnego z nich nie udało się przebadać, gdyż od razu trafiali do Św. Dumasa, gdzie niczego nie wykrywano. Mimo to, zdaniem tak Pennywortha, jak i Gordona, powtarzający się w opowieściach o Batmanie motyw gęstego dymu lub mgły wskazywał na użycie jakiegoś rodzaju gazu bojowego, oddziaływującego na układ nerwowy. Alfred ufał Bruce’owi, lecz kto mógł zaświadczyć, iż za jego plecami laboranci nie współpracowali z kimś, komu zależało na chaosie w Gotham? Obecnie, Red Hood miał upolować, a potem sprowadzić próbkę do badań. W tym celu wybrano kryminalistę względnie niegroźnego, a za razem niewartego współczucia.

Alfred zszedł do salonu, gdzie jak co wieczór panicz Wayne siadał w fotelu przed kominkiem i czytał gazetę. Bruce zauważył swego lokaja dopiero po dłuższej chwili, którą Pennyworth spędził stojąc naprzeciw niego.

– Witaj Alfredzie – powiedział Wayne składając gazetę na kolanach.

– Dobry wieczór paniczu – odparł Pennyworth – Mogę coś dla pana zrobić?

– Nie Alfredzie, w zasadzie, to za raz muszę schodzić do laboratorium… – Bruce przez chwilę wpatrywał się w płomienie przed sobą, z na w pół otwartymi ustami.

– Coś nie tak, paniczu?

– Alfredzie, jak daleko można się posunąć w pomaganiu innym? – zapytał Wayne, jak to miał w zwyczaju robić wiele lat wcześniej, gdy Pennyworth wychowywał go po śmierci rodziców Bruce’a.

– To zależy – powiedział Alfred, a przed oczami szybko mignęły mu szkarłatne kręgi na czarnym tle – Nie można zapomnieć, iż żyjąc dla innych trzeba mieć też swoje własne życie. Pańscy rodzice poświęcali się dla mieszkańców Gotham, ale znajdowali czas na odpoczynek, rozrywkę, rodzinę…

– Pamiętam Alfredzie – powiedział Bruce, wpatrując się nieruchomym wzrokiem przed siebie, zaś jego głowa zwróciła się w stronę okien.

– Mimo to pomagać należy zawsze, póki można… – Pennyworth zobaczył przed sobą sylwetkę odwróconego tyłem mężczyzny – Nawet jeśli trzeba sięgnąć po drastyczne środki – pojawiła się pierwsza czerwona plama – To nigdy nie wolno zaniechać pomocy – druga czerwona plama – Choćby działać wbrew sobie – słowa wciąż wychodziły z ust Alfreda, lecz nie czuł, jakby pochodziły od niego. Tak też ledwo docierały one do Bruce’a, nie wiązał już ich ze swym lokajem, zdawały się dobiegać z pustki, a Wayne wyłącznie przyjmował sens.

Aprobatę swoich działań.

Podobnie Pennyworth.

Po jakimś czasie ocknęli się. Najpierw Alfred, po nim Wayne. Tak też pierwszy odezwał się Pennyworth.

– Czy to już wszystko, paniczu?

– Nie… To znaczy, tak. Dziękuję Alfredzie, możesz już iść.

– Dziękuję, miłej pracy – powiedział Pennyworth i odszedł.

*

   Przebierając się w strój Red Hooda nie patrzył w lustro, jak to robił zazwyczaj. Spojrzał dopiero, gdy zaczął wiązać muchę, chociaż byłby w stanie wykonywać tą czynność nawet jedną ręką, bez oczu i czucia w kończynach. Długo przyglądał się swojej twarzy, by wreszcie dostrzec na niej delikatny uśmiech.

– Oczywiście, że robisz dobrze, dla niego, żeby to miasto było bezpieczne… Dla sprawiedliwości.

Wyszedł przez okno i wziął głęboki wdech. Spojrzał w niebo, którego wygląd wprawił go w zachwyt.

– Bezchmurne – pomyślał z ogromnym zadowoleniem.

Ruszał na polowanie, bez żadnych reguł, bez przeklętej świetlnej smyczy, tylko z jednym celem- zdobyć próbkę krwi.

Wziął ze sobą rewolwer, a wraz z nim zapas amunicji, w tym rozpryskowej.

Wybrał cztery noże, z których dwa miały parę krawędzi tnących, jeden pojedynczą, ostatni zaś aż trzy.

W każdym rękawie trzymał po niewielkim pistolecie zawierającym jedną kulę.

W kieszeni schował garotę, chociaż duszenie rękami nie sprawiało mu większych trudności.

Był gotowy, by dopaść swój cel. Najpierw jednak musiał odwiedzić swojego informatora.

*

   Na końcu podłużnej sali siedział niski, lekko zgarbiony człowiek o szpiczastym nosie. Wokół niego oraz wzdłuż ścian stali ochroniarze z karabinkami szturmowymi.

W stronę człowieczka szedł powoli Red Hood, uważnie obserwując zbrojnych. Wiedział, że „szpiczasty nos” może w każdej chwili chcieć dowieść swojej  siły i kazać im otworzyć ogień. Mimo to wierzył, iż utrzymanie układu, w jakim koegzystowali, będzie dla niego bardziej atrakcyjne- Pennyworth eliminował zwykłych, stabilnych umysłowo mafiosów, tworząc przestrzeń dla nowych, takich jak ten zgarbiony.

– Witaj, witaj! – zawołał człowieczek – Jak się trzymasz Red? Może chcesz coś do picia? Nie krępuj się! – Pennyworth nie zareagował i stanął w połowie długości linii strażników ustawionych przy ścianach – Och! Nie przejmuj się nimi! – powiedział zgarbiony, spostrzegłszy, iż Red Hood obserwuje jego ludzi – Traktuj ich jak rzeźby, przecież wiesz, że są tu tylko na pokaz! Właśnie… Na pewno nie chcesz niczego do picia? A szkoda, bo ten typek, o którego mnie pytałeś, zaprosił ostatnio szefa mojej ochrony na herbatę. Dasz wiarę, że trującą? Ha! To ci dopiero numer! Ale nie przejmuj się, dam sobie radę- to on odpowiadał za ludzi, których zwolniłem przy okazji naszego ostatniego spotkania. Jednak, do rzeczy. Facet nazywa się Jervis Tetch. Na pewno go pamiętasz, to ten, który jakieś dwa miesiące temu porwał i zamordował dziewczynkę, dziesięcioletnią zdaje się, po czym dał się złapać.

– Twierdził, że to Batman go sterroryzował, a później, iż to właśnie Nietoperz kazał mu porwać dziewczynkę, a on bał się przeciwstawić – wtrącił się Pennyworth, niechętnie przerywając monolog egocentryka siedzącego na wprost niego.

– Tak, dokładnie… – potwierdził człowieczek z wyraźną irytacją – Zaraz zaczął słyszeć głosy, widzieć dziwne rzeczy, ogółem- świrować. Wysłali go do Św. Dumasa, wiesz, tego domu wariatów na wyspie, a on, i to pierwszej nocy, zwiał im! He, he… Chociaż, krążą plotki, że wcale nie zwariował, że tylko symulował, bo… – tu zgrabiony urwał nagle, a na jego twarzy dało się dostrzec lekkie zmieszanie –  Chodziły pogłoski, że… on, nie tylko zmordował tą dziewczynkę, ale… pojawiły się w więzieniu Black Gate plotki, że był…

– Pedofilem – dokończył z gniewem w głosie Red Hood, a człowieczek zesztywniał i wyprostował się na krześle.

– Właśnie… – powiedział niechętnie, a przy tym o wiele ciszej, niż wcześniej, „szpiczasty nos” – Bał się linczu, więc zrobił, co mógł, żeby nie trafić za kratki. Stąd też jego pseudonim, mówią o nim… Szalony Kapelusznik – na kilka chwil zapadła cisza, po czym człowieczek kontynuował – Znajdziesz go w opuszczonym magazynie herbaty, w starym porcie.

– W porządku – powiedział chłodno Pennywort i odszedł.

*

   Red Hood stanął u wejścia do wskazanego magazynu. Nie spodziewał się pułapki, wiedział, że jego informator był zbyt tchórzliwy, by spróbować się go pozbyć. Na razie.

Budynek w istocie wyglądał na opuszczony, podobnie jak cały obszar, który taniej było porzucić na rzecz nowocześniejszego portu w północno – wschodniej części miasta, niż próbować uratować przed niechybnym zapomnieniem.

Pennyworth sprawdził swój arsenał, po czym powoli okrążył magazyn, uważnie mu się przyglądając w poszukiwaniu alternatywnego wejścia. Nie znalazłszy żadnego, podszedł do drzwi czując, iż popełnia duży błąd. W momencie, kiedy przekroczył próg w środku panował zupełny mrok, w którym nawet Red Hood nie był w stanie niczego rozpoznać. Otoczenie zdawało się ciągle zmieniać kształt, tworząc osobliwe cienie przed oczami Alfreda.

Po chwili kolejno włączające się światła z sufitu rozjaśniły najpierw drogę pokrytą wzorem szachownicy, a potem okrągły stolik u jej końca, na którym stał serwis do picia herbaty. Pennyworth ostrożnie przeszedł wyznaczony chodnik, jednocześnie w każdej chwili spodziewając się ataku. Dotarłszy do stolika z pewną dozą podziwu spostrzegł niezwykłą sprawność, z jaką poszukiwany ustawił serwis. Nie mogąc nadziwić się, iż ów rzekomy wariat tak dobrze poradził sobie z przygotowaniem tego elementu wystroju, spojrzał na jedno z trzech krzeseł ustawionych wokół stolika. Widok lekko go zaniepokoił.

Szalony Kapelusznik posadził na nim wypchanego królika, ubranego w miniaturową kamizelkę i postawił przy nim zegarek na łańcuszku. Red Hood podniósł go, a następnie porównał godzinę, na której się zatrzymał, z tą wskazywaną przez jego własny chronometr. Czasomierze miały stać się zgodne już za cztery sekundy. Trzy, dwie, jedną…

Nagle całe pomieszczenie ogarnęło światło, zaś Pennyworth spostrzegł, iż wypełniają je przerośnięte karty do gry oraz grzyby i powieszone na cienkich żyłkach wypchane zwierzęta lub ich imitacje. Groteskowe koty, króliki, podróbki flamingów czy przerośniętych gąsienic otaczały go zewsząd, fałszywie unosząc się w powietrzu.

Red Hood uważnie przyglądał się tym osobliwościom, gdy spostrzegł wśród natłoku dekoracji jakiś ruch. Chwilę później, metr dalej zauważył ogromnych rozmiarów ciemno – zielony cylinder. Już ruszał, by szybko zadźgać kapelusznika, gdy ten przemówił tak, że jego głos zdawał się dobiegać zewsząd.

– Ależ Czerwony Kapturku, jakże bardzo zboczyłeś ze swej drogi do babcinej chatki! – mówił, a w jego głosie nawet niewprawiony słuchacz rozpoznałby szaleństwo – To nieładnie, tak bardzo schodzić ze ścieżki, w głąb lasu! Miałeś szczęście, Kapturku, że po drodze żaden wilk cię nie zwiódł, nie pożarł, kochanej babuni nie dopadł, ale skończył się twój fart! Dziewczynko droga, któż wie, czy nie zwiesz się Alicja, bo wpadłaś wprost w otchłań króliczej nory! – ostatnie słowa wypowiadał z narastającymi wściekłością oraz zacięciem, by niespodziewanie wyskoczyć zza karty jokera i uderzyć Red Hooda z lewej strony.

Pennyworth ledwo zdążył zareagować, zmieniając postawę, a tym samym amortyzując cios. Natychmiast wyciągnął pistolet z prawego rękawa i wystrzelił, lecz Kapelusznik zszedł z linii strzału, kryjąc się za styropianowym grzybem, zaś kula urwała głowę wypchanemu królikowi. Red Hood wyciągnął rewolwer, w lewej dłoni trzymał nóż o pojedynczej krawędzi tnącej.

Szedł powoli wśród dekoracji, rozglądając się wokół. Nagle Kapelusznik wychylił się zza jednego z grzybów i wystrzelił w stronę Pennywortha z rewolweru, chybiając. Red Hood odpowiedział ogniem, zmuszając kryminalistę do uskoku w prawo. Wtedy z całej siły rzucił nożem wbijając go w lewe kolano Kapelusznika. Ten krzyknął z bólu, a Pennyworth zauważył wreszcie ogromną muchę, którą nosił jego cel- czerwoną w czarne kropki. Nie zwracając nań uwagi podszedł szybko do kryminalisty i gdy ten uniósł broń w ostatniej próbie samoobrony, Red Hood wbił mu nóż o trzech krawędziach tnących w prawą pachę. Kapelusznik wrzasnął z potwornego bólu, a następnie powtórzył swój krzyk, gdy Pennyworth obrócił ostrze w ciele.

W momencie, w którym jego cel umilknął, Red Hood wyciągnął pustą strzykawkę. Oderwał rękaw z marynarki przestępcy i wbił igłę w tętnicę ramieniową. Kapelusznik krzyknął, a Pennyworth szybko pobrał próbkę, po czym powiedział:

– To już koniec, daj mi moment śmieciu i wykończę cię.

– He, he… – zaśmiał się cicho kryminalista, wywołując zdziwienie Red Hooda.

– Z czego się śmiejesz świrze? Z czego?! – wrzasnął ponownie obracając nóż w ciele mordercy.

– Z czego? Już nic gorszego mnie nie spotka Kapturku, widziałem Nietoperza, widziałem piekło, teraz pozostaje mi cieszyć się tą wspaniałą Krainą Dziwów! Ha, ha, ha! I to, co mi teraz zrobisz, będzie zabawne w porównaniu z Batmanem, he, he!

– Zaraz się przekonamy – powiedział Red Hood i zastrzelił Kapelusznika.

***

– Szanowni panowie, dziękuję wam, że zechcieliście poświęcić nam swój cenny czas – mówił Crane do siedzących na przeciw niego ludzi. Znajdowali się na jednej z szerokich i płaskich półek skalnych w jaskini pod dworem Wayne’ów. Za Johnem stał Bruce a wszyscy nosili garnitury oraz maski – Na początku chciałbym podziękować wam za wasz wkład w projekt, który już odmienia oblicze Gotham.

Podziękować wszystkim i każdemu z osobna: panu Grandiemu, za dostarczanie próbek do analiz naszych początkowych błędów, panu Bishopowi, za przekazywanie nam informacji o obszarach najbardziej wymagających nadzoru, doktorowi Phosphorusowi, za  nieocenioną pomoc w zdobywaniu odczynników chemicznych za sprawą zakładów Ace Chemicals oraz wszystkim skorumpowanym urzędnikom Gotham, którzy nie czynili nam żadnych trudności w realizacji naszej wizji – zaśmiał się cicho, a na twarzach gości pojawiły się uśmiechy rozbawiania – Jak zdążyliście się panowie zorientować, w naszych relacjach pozostajemy wyłącznie przy pseudonimach, wasze nazwiska pozostaną nieznane, tak nam, jak i innym członkom projektu.

Na końcu chciałbym podziękować człowiekowi, który był inspiratorem całego przedsięwzięcia, mojemu przyjacielowi, prawdziwemu geniuszowi oraz, nie ukrywajmy, skarbonce naszego stowarzyszenia – jaskinię wypełnił na chwilę śmiech zebranych – Mrocznemu Rycerzowi! Nasze zdrowie panowie, zdrowie Bat Family! – wszyscy mu zawtórowali, a następnie wznieśli toast najdroższym szampanem, jaki Wayne był w stanie kupić. Po chwili Crane kontynuował – Zostaliście tu wezwani, gdyż nasz projekt wchodzi w kolejną fazę. Jak już to wcześniej wyraziłem, jesteśmy ogromnie wdzięczni panu Bishopowi za określenie miejsc, gdzie powinniśmy umieścić nasze czujniki, lecz, jak słusznie kiedyś zauważył Mroczny Rycerz, wiele jest jeszcze zbrodni, którym nie możemy przeciwdziałać. Oprócz tego stajemy obecnie w obliczu problemu  psychopatów, na tyle obłąkanych, by raz czy drugi wystraszeni powracać na ulice. Z tym jednak koniec. Od tego momentu wprowadzamy do użycia nową wersję systemu Brother Eye, pod postacią elektronicznych wszczepów. Umieszczone w mózgach kryminalistów i właściwie skalibrowane, wywołają u nich atak lęku przed Batmanem, gdy tylko zaczną rozważać popełnienie przestępstwa, zaś jeśli mimo to spróbują postępować wbrew prawu, pojawi się przed ich oczami halucynacja Batmana, a wraz z nią wrażenie zadawanych przez niego ciosów – zebrani, z wyjątkiem Wayne’a, słuchali opisu nowej technologii z niepokojem, nie do końca nawet rozumiejąc, czym ona jest oraz jakie byłyby skutki jej wykorzystania. Nie mieli jednak wiele czasu, by się nad tym zastanawiać, gdyż po chwili wszyscy leżeli uśpieni substancją dodaną do szampana. Gdy to nastąpiło, Wayne zwrócił się do Johna:

– Przygotuj pomieszczenie do operacji, zaraz tam pójdę, tylko się przebiorę i umyję ręce.

– Oczywiście… Zawsze mnie dziwiło, kiedy ty zdałeś tą medycynę z wyróżnieniem?

– Wtedy, kiedy inżynierię… Właśnie, skalibrowałeś wszczepy dla nich?

– Tak, reagują na myśl o zdradzeniu czegokolwiek na temat projektu lub sabotowaniu go.

– Bardzo dobrze, jutro dostarczę pierwszą partię wszczepów do Św. Dumasa i prześlę paczkę do Black Gate – powiedział i odszedł po jednym z mostków łączących się z półką, na której się znajdowali.

***

   W Wayne Manor zabrzmiał dzwonek do drzwi, a Bruce ruszył w ich stronę, gdyż właśnie o tej porze miał przyjść do niego Crane, by omówić sposób przejścia ze starego systemu na cybernetyczny. Było jeszcze przed południem, lecz Wayne miał wtedy dzień wolny, który wyzyskał ustawiając Brothereye.exe na tryb automatycznego uwalniania gazu przy realizacji jednego z ponad stu tysięcy wzorców sytuacji kryminalnych. Bruce od dawna nie miał spokojnej chwili, wraz z Cranem spędzali przy systemie osiemnaście godzin każdego dnia, resztę zaś w Św. Dumasie.

Ku swojemu zaskoczeniu Wayne nie zastał za drzwiami Johna, a kapitana Gordona. Widok ten mocno go zaniepokoił, gdyż od dawna podejrzewał, iż policja prowadzi śledztwo w sprawie Batmana.

– Dzień dobry kapitanie, czemu zawdzięczam pańską wizytę? – zapytał Bruce, denerwując Gordona swoją grzecznością.

– Przyszedłem porozmawiać z twoim lokajem Wayne, Alfredem Pennyworthem – odpowiedział Gordon nie dając po sobie poznać irytacji.

– A o jakiej sprawie, czy Alfred jest o coś oskarżony? – zapytał z niepokojem Bruce.

– Nie, ale to nie twoja sprawa, w jakim celu chcę z nim rozmawiać. Pozwolisz zatem, że wejdę?

– Oczywiście, kapitanie Gordon – odparł Wayne, który zaczął wyjątkowo podejrzliwie patrzeć na wchodzącego po schodach Gordona. Ze swoistego letargu wyrwało go nagłe pojawienie się Crane’a tuż za plecami Bruce’a.

– O co chodzi? – spytał poważnie John widząc niepokój na twarzy Wayne’a.

– Chodźmy do salonu, tam ci wyjaśnię – odpowiedział Bruce, po czym oderwał wzrok od schodów i ruszył w stronę wspomnianego pomieszczenia.

*

– Przepraszam, że nachodzę cię tutaj Pennyworth – mówił Gordon siedząc w pokoju Alfreda – ale mamy już wyniki analiz i będziesz musiał specjalnie się przygotować do tego zadania.

– To znaczy? – zapytał z zaciekawieniem Red Hood.

*

– Gordon przyszedł „porozmawiać” z Alfredem – mówił przyciszonym głosem Wayne.

– Co podejrzewasz? – spytał retorycznie Crane – Myślisz, że chce przesłuchać twojego lokaja? On może im coś powiedzieć?

– Nigdy, ale nie w tym rzecz – odparł Bruce.

*

– Udało nam się wyizolować użytą substancję z krwi – kontynuował Gordon – Nie byliśmy w stanie dokładnie określić składników, lecz jeden ze związków wchodzących w jej skład wydał się naszym laborantom niezwykle interesujący.

*

– To oczywiste, że skoro tu przyszedł musi nas podejrzewać, mieć jakiś trop lub chociażby „przeczucie” – mówił dalej Wayne – Będziesz musiał złożyć mu wizytę i wyperswadować to śledztwo.

*

– Da się go znaleźć w Gotham tylko w jednym miejscu- zakładach Ace Chemicals. Tam właśnie się udasz. Damy ci specjalny garnitur odporny na substancje żrące.

– Kiedy mam ruszyć?

*

– Dobrze, pójdę tej nocy i postraszę go kosą – odparł Crane.

– Postraszysz? – zapytał Wayne, wysoko unosząc brew.

– Okaleczenia będą zupełnie przypadkowe – powiedział z uśmiechem John.

*

– Istnieje spora szansa, że człowiek odpowiedzialny za ten cyrk z Nietoperzem ma u nas, w policji, wtyczkę, więc musisz się tam wybrać jeszcze tej nocy.

– W porządku – odpowiedział Red Hood.

*

   Crane oraz Gordon wyszli praktycznie w tym samym momencie, posyłając sobie nawzajem podejrzliwe i nienawistne spojrzenia.

***

   Red Hood wszedł na teren zakładów Ace Chemicals od strony wschodniego ogrodzenia. Wspiął się na nie szybko i sprawnie, a następnie zeskoczył na drugą stronę. Przed nim znajdowało się sześć ogromnych, wysokich zbiorników z chemikaliami, nocny mrok co chwila rozpraszały błyskawice, a sklepienie chmur znaczyły krąg świtała oraz wycięty w nim kształt muszki.

To była noc Red Hooda.

Ostatnia noc.

Szedł szybko między zbiornikami próbując przypomnieć sobie plany zakładu, które w pośpiechu przeglądał tuż przed opuszczeniem Wayne Manor. Na miejsce przyjechał jednym z samochodów Bruce’a, które i tak jedynie stały w garażu.

– Mijam te zbiorniki, dalej skręcam w lewo, potem, obok kadzi, w prawo… – planował trasę w myślach. Po raz kolejny rozbawił go fakt, iż w Ace Chemicals pracowało na jednej zmianie tylko dwóch strażników. Nic nie mogło go zatrzymać, ani mu zagrozić.

Oprócz Batmana.

*

   Wayne siedział przed ścianą z monitorami w słuchawkach na uszach. Czekał w absolutnym skupieniu na połączenie od Crane’a. Wiedział, że jego przyjaciel bardzo się narażał i scenariusz, w którym ginie postrzelony przez Gordona był bardzo prawdopodobny. Mimo to zachowywał spokój. Wreszcie, głos Johna:

– Jestem w budynku, w którym Gordon wynajmuje mieszkanie. Słyszysz mnie wyraźnie?

– Potwierdzam, słyszę cię wyraźnie – odpowiedział Bruce – Informuj mnie o postępach.

– Wchodzę po schodach. Pierwszy stopień, drugi stopień, trzeci…

– John – przerwał zdenerwowany Wayne.

– Wybacz. Za chwilę powinienem stanąć przed drzwiami do jego mieszkania.

– W porządku – powiedział Bruce i odsuwając mikrofon mocno odetchnął. Musiał się uspokoić, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Po kilku kolejnych oddechach wrócił do mikrofonu – Gdzie teraz jesteś? – zapytał spokojnie.

– Przed drzwiami do mieszkania Gordona. Korytarz jest pusty, biorę się za wytrychy. To może chwilę zająć.

– Zrozumiałem – odparł Bruce i położył się na oparciu krzesła próbując stłumić ból głowy, gdy spostrzegł na ekranie ikonę informującą o drugim połączeniu. Aktywował ją za pomocą skrótu klawiszowego, po czym usłyszał:

– Mroczny Rycerzu, tutaj Phosphorus.

– O co chodzi? – zapytał Wayne przeczuwając coś okropnego, choć sam nie wiedział, co.

– Mamy problem, na terenie zakładów jest intruz.

– Nie po to dałem ci własny panel sterujący Nietoperzem, żebyś dzwonił do mnie z takimi głupotami! – krzyknął wściekle Bruce – Teraz mam o wiele ważniejsze sprawy niż jakieś dzieciaki bawiące się twoimi radioaktywnymi glutami!

– Nie zrozumieliśmy się mości Mordredzie. Tu chodzi o prawdziwe zagrożenie. To Red Hood.

– Kto? – spytał gniewnie Wayne.

– Druga, po naszym Batmanie, legenda Gotham, ale ta jest fizyczna i uzbrojona.

– Czego oczekujesz? – zapytał już spokojniej Bruce.

– Musisz tam pójść przebrany za gacka, ja uwolnię gaz, a ty strzelisz mu w plecy, gdy będzie uciekał.

– Niech będzie – odparł Wayne po chwili milczenia – Za chwilę będę – powiedział, a następnie wstał i poszedł po metalowym mostku na inną półkę skalną, gdzie w szklanej gablocie stał czarny strój z długą peleryną.

*

   Crane nadspodziewanie szybko uporał się z zamkiem. Oczekiwał czegoś lepszego po mieszkaniu słynnego kapitana Gordona, jednak uznał to za dobrą wróżbę. Miał na sobie ten sam strój, w którym razem z Brucem porywał obiekty do testów i trzymał tą samą kosę. Nie czuł strachu, lata temu to uczucie przemieniło się u niego w jakąś chorą formę ekscytacji. Napędzany nią, najciszej jak mógł, otworzył drzwi.

W środku panowały zupełne mrok oraz cisza. Crane szedł powoli próbując wypatrzeć cokolwiek, lecz nie odnosił w tych staraniach żadnych sukcesów. Kilkukrotnie uderzał o jakieś twarde przedmioty, jednak nie wydał z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Strach pozwalał mu ignorować ból.

– Gdzieś tam jest uzbrojony człowiek, musi być – myślał – Nie widzę go, nie słyszę, a wystarczy krótki błysk i… – nagle spostrzegł przed sobą jakiś kształt. Rozpoznał w nim sylwetkę człowieka, co wywołało u niego uśmiech. Zamachnął się potężnie kosą na wysokości lędźwiowego odcinka kręgosłupa.

Trafił.

Usłyszał nieludzki wrzask bólu i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

*

   Red Hood wreszcie przyznał się przed sobą, że zgubił się wśród instalacji zakładów chemicznych. Były one dla niego labiryntem nieomal nie do przebycia. Skupił się i wrócił do punktu wyjścia. Następnie ponownie przeszedł trasę, która wydawała mu się właściwa: minął zbiorniki, potem skręcił w lewo i wszedł na schody wiodące na kładkę ciągnącą się wzdłuż linii kadzi z chemikaliami. Szedł po niej wypatrując jakiegoś punktu orientacyjnego, na krótką chwilę zerknął do wnętrza jednej z kadzi. Zawierała jakąś zielonkawą substancję.

Był w połowie drogi, gdy na drugim końcu kładki zobaczył jakiegoś człowieka w czarnej pelerynie, a potem Red Hooda ogarnęła biała mgła. Wtedy dostrzegł w tamtym człowieku ogromne monstrum o skórzastych skrzydłach oraz błyszczących, zakrzywionych szponach.

– Batman… – pomyślał wbrew sobie Pennyworth i zaczął uciekać.

W tym samym momencie potwór rzucił się za nim. Nigdy nie czuł takiego lęku, jak tamtej nocy. Później już nie bał się nigdy, niczego.

Red Hood spojrzał za siebie i dojrzał potwora w odległości trzech metrów. Nagle z ręki Batmana buchnęły płomienie, a Pennyworth wyczuł dłonią krew płonącą z prawego boku. Krzyknął z bólu, po czym oparł się o barierkę. Przerdzewiałą. Nim się rozpadła, Wayne rozpoznał głos swojego lokaja. W momencie, gdy ten wpadał do kadzi, Bruce krzyknął:

– Alfredzie!

Topiąc się w żrącym, zielonym płynie Pennyworth pomyślał zaś:

– Bruce? – i ta cała sytuacja wydała mu się nawet zabawna.

*

   Crane nie był w stanie wyciągnąć ostrza z ciała, a jego ofiara nadal krzyczała przeraźliwie. Po chwili włączyło się światło w pomieszczeniu i John usłyszał głośny krzyk:

– Barbaro!!!

Wtedy zdał sobie sprawę, iż wrzaski jego ofiary były zbyt wysokie na męskie i dostrzegł w trafionej osobie rudą kobietę.

Zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Nim ponownie poczuł strach, jego głowa zniknęła w błysku oraz śrucinach.

KONIEC EPIZODU II

Strony: 1 2 3



na platformie Max i w HBO
 


na PVOD

Kalendarium

Sonda

Jak oceniasz serial "The Penguin"?

Zobacz wyniki