JUSTICE LEAGUE: THE NEW FRONTIER
Justice League: New Frontier to kolejny z filmów animowanych spod znaku DC i produkcji Bruce’a Timma, który miałem okazję obejrzeć.
Akcja filmu została osadzona w latach 50-tych, chociaż ja osobiście nie znajduję fabularnych powodów ku temu. Wydarzenia takie jak wojna w Korei, czy Wietnamie zostały właściwie tylko wspomniane. Powiedzieć, że stanowiły tło opowieści to zdecydowanie za dużo.
Produkcja opowiada o pojawieniu się jakiegoś tajemniczego „Centrum”, które za cel postawiło sobie zniszczenie całej ludzkości. Nie trzeba mieć wysokiego IQ i kończyć kilku uniwersytetów, by wpaść na taki pomysł. Niestety tak samo jak kiepski jest pomysł, tak samo kiepskie jest wykonanie. Przez większość filmu nic się nie dzieje, albo dzieje się bardzo mało. Początek prezentuje się raczej jako zlepek krótkich filmów pełnometrażowych niż przemyślany wstęp połączony jakimś konkretnym wątkiem. Z kolei końcówka zmienia się w patetyczne gadanie o tym jacy to Amerykanie są zajebiści i że razem pokonają całe zło. Banał od którego robi się niedobrze. A skoro o Amerykanach mowa to w filmie słowo to jest zamienne ze słowem „ludzie”, podobnie jak Świat równa się Ameryka. Łatwiej jest znaleźć się na Marsie niż w jakimś innym kraju. Co prawda zostaje wspomniana Kanada, ale jak mniemam w świecie, który widzieliśmy Kanada jest jednym ze stanów USA. Cały film sprawia wrażenie jakby nakręcił go weteran, który za głupi by robić cokolwiek innego zaciągnął się do wojska by strzelać do tak zwanych terrorystów, czasami przypadkowo rozwalając jakichś cywili, w tym dzieci, kobiety i starców. Oczywiście wszystko to w imię wyższego dobra i poczuciem , że wykonuje najbardziej patriotyczną rzecz jaka tylko możliwa.
Historia kuleje, nie najlepiej wykorzystano też postacie. Pan patriota najwyraźniej stwierdził, że im więcej herosów tym lepiej. Dzięki czemu Green Arrow miga w dwóch scenach, Aquaman pojawia się na jakieś pięć sekund, a Robin jest tylko po to, żeby było bardziej kolorowo. Wonder Woman w zasadzie też jest zbędna. Z kolei potencjał Supermana i Batmana nie został do końca wykorzystany. Ten pierwszy zdecydowanie nie wygląda na najpotężniejszego bohatera, z kolei ten drugi nie ma okazji popisać się swoimi zdolnościami detektywistycznymi. Zresztą pierścień Green Lanterna też nie zaprezentował nic nadzwyczajnego.
Ale nadmiar herosów to nie jedyny ich problem. Kolejnym jest brzydki wygląd. Symbol Supermana został na tyle zmieniony, że właściwie jedyne co z niego zostało to literka „S”, przez co nie stanowi emblematu rozpoznawalnego na pierwszy rzut oka. Batman postanowił zredukować nietoperza, jakby był on mało istotny i ma dziwną brodę, a Wonder Woman zakłada hełm wyglądający jak stworzony przez pijanego. Najlepiej pod tym względem prezentuje się Martian Manhanter w swojej pierwotnej wersji. Dotyczy to też głosu, który z kolei najmniej pasował do Batmana. Reszta aktorów dubbingujący ani nie grzeje ani nie parzy.
Nie przyłożono się także do animacji tła. Jeżeli jakiś element się nie poruszał prezentował się względnie dobrze. Kiedy jednak animacji prezentowała jakąś bardziej dynamiczną akcję wówczas efekt mógł być co najwyżej komiczny. To, że akcja dzieje się w latach 50-tych nie znaczy przecież, że rysunki też mają wyglądać jak pół wieku temu. Albo jeszcze gorzej.
Najlepszym elementem jest zdecydowanie muzyka, która jest nawet przyjemna.
Zachwyceni tą kreskówką mogą być tylko dzieci, którym wystarczy banda herosów walczących o uratowanie świata (tylko w takim razie co tu robią przekleństwa?) oraz Amerykanie. A jako, że wierzę w ludzi to mam nadzieję, że nie wszyscy.