UWAGA: Recenzja zawiera kilka szczegółów dotyczących fabuły (m.in. powrotu Supermana, czy postaci pojawiającej się w scenie w trakcie napisów)
„Człowiek ze Stali”, „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” i „Legion Samobójców”. Filmy spod szyldu DC nie osiągały zbyt wielu sukcesów wśród krytyków, czy widowni. Wyjątkiem była „Wonder Woman”, która zarobiła więcej pieniędzy, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Spodobał się także większości krytyków. Czy „Liga Sprawiedliwości” podtrzyma ten trend? Szczerze bardzo w to wątpię i sam siedzę zdumiony niektórymi opiniami, które są i tak dość łagodne w stosunku do najnowszego filmu wytwórni Warner Brothers.
„Liga Sprawiedliwości” to kompletny bałagan, który nie trzyma się kupy pod względem strukturalnym, montażowym i fabularnym. Jestem przekonany, że po raz kolejny otrzymamy rozszerzoną wersję na płytach i serwisach streamingowych, ale pozostaje mi tylko oceniać to, co widziałem w kinie.
Próbując być łaskawym może zacznę od tego, co mi się podobało. A co ciekawe, jednym z takich aspektów jest Cyborg, postać o której byłem przekonany, że wypadnie katastrofalnie. I o ile jego wygląd może takie myśli nasuwać (podobieństwo do pogniecionej folii aluminiowej), o tyle jako postać wyszedł całkiem ciekawie i miał największy potencjał dramatyczny. Wraz z Flashem byli właściwie jedynymi bohaterami z jakąś osią fabularną… chociaż ciekawa relacja Cyborga i jego ojca zostaje porzucona gdzieś w połowie filmu. À propos Flasha mam troszkę mieszane uczucia, ale w większości są one na plus. Wiele osób chwali sobie tą postać, a sam uwielbiam tego młodego aktora (gorąco polecam filmy „Charlie” i zwłaszcza „Musimy porozmawiać o Kevinie”). Jednakże po pewnym czasie bywa troszkę irytujący swoim zachowaniem. Brak tu winy aktora – wynika to raczej z żartów, które nie zawsze się udają. Mimo wszystko, jego wątek o uczeniu się bycia superbohaterem jest najbardziej konsekwentnie poprowadzony i jako jedyny trwa przez cały film… oczywiście poza zagrożeniem zniszczenia całego świata, ale o tym za chwilę.
Ponadto, zmiany na fotelu reżysera nie są tak dostrzegalne, jak sądziłem. Oczywiście widać, które sceny zostały dokręcone znacznie później, zwłaszcza dzięki ustom Cavilla czy pulchniejszej twarzy Afflecka, ale w większości nie było większych zgrzytów jeśli chodzi o ton filmu. Wygląda to mniej więcej tak, jakby Joss Whedon napisał scenariusz, który wyreżyserował Zack Snyder. Dialogi mogą być Whedona, ale jest to nadal ewidentnie film Snydera.
Chciałbym jeszcze pochwalić pierwszą scenę z Batmanem, która wypadła bardzo dobrze. Może i akcja jest słabo widoczna, ale całość ma silnie mroczny klimat, a nawet kilka nawiązań do serii gier Arkham. Podczas trwania tej sceny pomyślałem sobie “rety, to chyba nie będzie takie złe!” Ale chwilę później…
Niestety, grubo się myliłem. Już kilka scen dalej dotarło do mnie, że ten film to masakra pod względem montażu i fabuły. ŻADNA ze scen nie jest koherentna z poprzednią, ani następną. Zwyczajnie skaczemy od postaci do postaci bez ładu i składu. Większość nawet nie wydaje się dokończona, a co dopiero logicznie połączona z innymi. Jest to chyba rezultat bardzo słabego złoczyńcy, czyli Steppenwolfa. Jego osoba nie ma jakiegokolwiek powiązania z żadną z postaci w tym filmie, a jego cel to po prostu oklepane “zniszczyć cały świat”. Żaden z bohaterów nie ma w tym starciu jakiegoś osobistego porachunku, nie ma mowy o jakimkolwiek starciu ideologii. Wygląda to tak, jakby DC pozazdrościło Marvelowi Malekitha z Thora.
Wspomniałem już o dwóch bohaterach, których oceniłem pozytywnie, ale jak mają się sprawy z resztą? Superman wypada… ok. Nie rozumiem ani zachwytów nad “naprawą” Człowieka ze Stali, o których czytałem przed filmem, jak również nie rozumiem, czemu został kompletnie wykluczony z kampanii promocyjnej. Jego postać pojawia się już od połowy, a samo zakończenie „Batman v Superman” powiedziało nam, że powróci (choć jak się okazało, tamto zakończenie było kompletnie bezsensowne). Fakt, jego wątek nie łączy się z główną osią fabularną aż do finałowego konfliktu, ale jak wspominałem, nie jest jedyną postacią w tym filmie bez znaczenia. Co do jego „nowej osobowości”, to podobała mi się… w scenie po napisach. W samym filmie znowu był dość nieznośny, a jego powrót do życia wypadł mało “supermanowo”.
Gal Gadot nie jest najlepszą aktorką i mówię to bardzo delikatnie. Oczywiście, tak jak wielu, podobała mi się w swoim solowym obrazie, gdzie grała zagubionego żółtodzioba w świecie pierwszej wojny światowej i ta wersja pasowała do jej umiejętności aktorskich oraz akcentu. Osobiście nie byłem wielkim fanem jej filmu, ale postać ogólnie przypadła mi do gustu. W „Lidze” nie ma już w niej nic interesującego, a braki w talencie aktorskim są bardzo dostrzegalne. Sposób w jaki wymawia “Kal-El” w jednej scenie budzi śmiech, a sama postać jest w filmie tylko dlatego, że jest silna.
Przed filmem spodziewałem się, że jeśli jedna postać wypadnie świetnie, to będzie nią Aquaman! Wypadł naprawdę rewelacyjnie na zwiastunach, kompletnie odświeżając od lat wyśmiewanego bohatera. Niestety, myliłem się. Jest chyba najbardziej bezużyteczną postacią w całym filmie. Walczy z kilkoma Parademonami, ale nigdy nie jest istotny dla fabuły. Jest jeden moment, w którym następuje próba jego rozwoju, ale jest tak słabo zrealizwana, że aż trudno w to uwierzyć. Poza tym jest jedna scena z lassem Wonder Woman, która wypada dość zabawnie, ale to by było na tyle.
Jak się mają sprawy z Batfleckiem? Postacią, którą znienawidziłem najbardziej w „Batman v Superman”? Na pewno nastąpiła w niej drastyczna zmiana. Nie jest już morderczym psychopatą i zdaje się rzeczywiście chcieć ratować świat. Znajdziemy niestety kilka odniesień do jego idiotycznego zachowania z poprzedniego filmu (ogólnie do jego relacji z Supermanem), ale w tak małych ilościach, że można na nie przymknąć oko i dać mu szansę. Zatem spróbowałem. Niestety, tym razem pojawił się kolejny problem – zarówno Ben Affleck, jak i Jeremy Irons, grają chyba NAJNUDNIEJSZĄ wersję tych postaci, jaką kiedykolwiek widzieliśmy na ekranach (no dobra, może jeszcze Val Kilmer). Nie ma w Batflecku jakiejkolwiek dramaturgii czy ludzkości. Sam z resztą to mówi w rozmowie z Alfredem o Supermanie i rzeczywiście jest to odczuwalne. To jest już jego trzeci film, a tak naprawdę czuję, że nic o nim nie wiem i nie czuję żadnej więzi emocjonalnej między nim, a sobą i co gorsza między nim, a jakąkolwiek inną postacią. W dodatku jest kompletnie niepotrzebny w finalnym pojedynku, co niby jest zrozumiałe z racji, że nie posiada żadnych mocy, ale innych scenarzystów to jakoś nie powstrzymywało wcześniej, żeby dać mu coś do roboty. Affleck gra tu wyraźnie znudzony, w dokrętkach jest gruby, a Jeremy Irons, niestety nie ma za grosz poczucia humoru i komediowego timingu w swoich kwestiach. Tak jak wielu innych, Batfleck nie ma też swojego konsekwentnego wątku. Na początku chce zjednoczyć ligę… a potem chce wskrzesić Supermana, którego pojawienie się tak naprawdę czyni wszystkich członków bezużytecznymi (jest to słowo, które nie bez powodu powtarza się w mojej recenzji) w starciu z Steppenwolfem.
Jest też jeszcze J.K. Simmons jako Jim Gordon. Uwaga, uwaga, kolejna BEZUŻYTECZNA postać w tym filmie, która w żadnym wypadku nie wymagała umiejętności tego świetnego aktora. Gra w tym filmie mniej niż 5 minut.
Poza tym, efekty komputerowe są okropne, praca kamery w scenach akcji jest często niedopracowana, co jest zaskakującym krokiem wstecz względem „Batman v Superman”. Sama akcja też jest nudna ze względu na nasycenie pixelów zamiast złoczyńców, którzy nie posiadają nawet namiastki osobowości. Nawet w filmie bohaterowie nazywają ich po prostu „robalami” i tak właśnie się czułem podczas oglądania tych sekwencji – jakby ktoś zabijał robaki. Doprawdy „fascynujące”. Jeśli chodzi o muzykę to mam mieszane uczucia. Nie jest tak zła, jak w „Batman v Superman”, ale nie dorasta do pięt „Człowiekowi ze Stali”. Elfman spisał się poprawnie w kilku miejscach, ale jego użycie klasycznych motywów Batmana i Supermana woła o pomstę do nieba. Temat muzyczny Mrocznego Rycerza jest użyty chyba tylko raz i nadal uważam, że nie pasuje do tej postaci, natomiast kawałek Johna Williamsa jest koszmarnie przerobiony i kompletnie nie ma takiego efektu, jaki powinien mieć.
Nie bawiłem się na tym filmie dobrze. Być może dlatego, że za dużo nerwów zepsułem już sobie na serii filmowej DC, ale z drugiej strony jestem przekonany, że ten film też nie przekona do siebie wielu nowych fanów. Ludzie, którzy nie znają się na komiksach będą nieco zagubieni poprzez dialogi, które nie odnoszą się do niczego z poprzednich produkcji, ani żadnej ze scen. Jest mnóstwo drugoplanowych postaci, które po prostu pojawiają się bez wyjaśnienia i są komicznie przedstawione, a ich pochodzenie fatalnie opowiedziane. Ja wiedziałem o czym jest mowa, ale 90% widowni nie będzie miała zielonego pojęcia o co w niektórych fragmentach chodzi. Jest to podręcznikowy przykład tego, jak nie tworzyć filmowego uniwersum. Naprawdę, powinno się badać i analizować ten przypadek.
Nadal waham się czy film był gorszy czy lepszy od „Batman v Superman”. Tak, jest aż tak źle! Jeden niesamowicie mnie wkurzył, a drugi wynudził. Mimo wszystko, za kilka zabawnych scen, dam póki co małą przewagę „Lidze Sprawiedliwości”. Mimo całego absurdu, nie był przy tym tak śmiertelnie poważny. W tej zlepce scen znalazły się takie, które wywołały u mnie uśmiech i można ocenić je na plus.