Wayne&Pennyworth
Epizod I
POWRÓT, STUDIUM LĘKU, CZERWONY KAPTUREK, NIETOPERZ I WRÓBEL, ZMIANA, SYGNAŁ, PRÓBY NA ZWIERZĘTACH
Od czego należałoby zacząć tą opowieść? Historię o dwóch mężczyznach, którzy zmienili Gotham City raz i na zawsze? Wszak każda opowieść ma początek, środek i koniec, toteż najlepiej nam będzie zacząć chwilę po prologu…
Panicz Wayne stanął przed drzwiami swojej rezydencji, ciesząc się, że znów jest w domu. Nacisnął przycisk dzwonka, a gdzieś w jego głowie, w tym fragmencie umysłu, który zwykło zwać się podświadomością, uruchomiło się odliczanie: 60, 59, 58, 57, 56… Krótka przerwa na mimowolny uśmiech wywołany uzmysłowieniem sobie tegoż odliczania i na w pół świadomy powrót do niego: 53, 52, 51… Kolejne sekundy mijały, a tak dobrze znana Bruce’owi niepospieszność jego lokaja wprawiała nowo tytułowanego doktora Wayne’a w niesamowity, błogi nastrój. 47, 46, 45, 44…
Mimo iż drzwi wciąż pozostawały zaryglowane, wspomagany siłami wyobraźni wzrok milionera już przenikał dwuskrzydłowe, dębowe drzwi: wspinał się po szerokich, umieszczonych centralnie naprzeciw nich schodach, następnie skręcał w lewo, przy rozwidleniu tego wodospadu stopni, i znów na lewo. Dalej na wprost, by znów zmienić kurs, dla różnorodności, w prawo. Mijał, nazbyt nudne i realistyczne na gust panicza, portrety przodków, ciesząc się, że nie zdecydował się honorować swoich rodziców takowym pomnikiem. Wreszcie, przenikał uchylone drzwi swego pokoju, gdzie Alfred właśnie odkładał ledwie napoczętą herbatę w porcelanowej filiżance na srebrną tacę ze śniadaniem, którą, nieprzemożoną siłą przyzwyczajenia, codziennie ustawiał na stoliku nocnym swego panicza. Następnie ruszyć miał szybkim, acz drobnym krokiem tą samą trasą, którą przebył umysł Bruce’a i z niepojęcie angielską flegmą otworzyć drzwi. 16, 15, 14, 13… W tym momencie Wayne nieomal poczuł drgania powietrza, wywołane poprawianiem przez Alfreda jego muchy. 12, 11, 10, 9… Bruce rozplótł skrzyżowane ramiona i stanął w gotowości na powitanie lokaja. 8, 7, 6, 5, 4… 3, 2, 1… 0.
W tamtej chwili ciało Bruce’a przeniknął okropny dreszcz wiodący żądła lęku ku mózgowiu psychiatry. „Nie tak, coś nie tak…” zdawał się słyszeć Wayne, od jakichś trzech sekund sparaliżowany niepokojem. Czas ten zdał mu się wiecznością, toteż odzyskawszy kontrolę nad ciałem wykonał, przypominający jakiś potężny tik, ruch ku drzwiom, w stronę których wyrzucił lewe przedramię. Wtem jednak spięte mięśnie oraz ogarnięty paniką umysł jednocześnie uspokoił cudowny chrobot zamka. Po kilku sekundach oczom panicza ukazała się uśmiechnięta postać Alfreda Pennywortha.
– Panicz się nie kłopocze, z przyjemnością otworzę – rzekł ów nieomal zupełnie łysy, a przy tym niesamowicie chudy człowiek – to nie przystoi, aby człowiek z czterema doktoratami sam otwierał sobie drzwi.
– Mam tylko trzy doktoraty, Alfredzie – odpowiedział Bruce, czerpiąc niewysłowioną radość z oglądania sylwetki swojego przyjaciela.
– Cóż, myślałem, że w ramach rozrywki postanowił pan urozmaicić sobie studia z psychiatrii jakąś przyjemniejszą i prostszą dziedziną, ekonomią lub fizyką eksperymentalną – rzekł Pennworth z jeszcze szerszym uśmiechem.
– Miło cię znowu widzieć, Alfredzie.
– Mnie również miło znów pana oglądać paniczu. Zamierza pan zostać w domu jakiś czas, czy planuje pan niezwłoczne rozpoczęcie edukacji w którejś ze wspomnianych przeze mnie dziedzin?
– Nie, chyba tyle dyplomów już mi wystarczy, na jakiś czas.
– Słusznie, inaczej mogłoby zabraknąć na nie miejsca na ścianie… Mogę w czymś jeszcze pomóc, paniczu?
– Tak, możesz przenieść moje walizki z samochodów do domu. Pomogę ci z nimi jak tylko wezmę kąpiel i odpocznę.
– Oczywiście paniczu.
*
Wayne siedział w głębokim fotelu przed kominkiem, patrząc w ogień i jedząc posiłek przygotowany przez Alfreda. Brakowało mu tego. Nawet teraz jednak nie wiedział, jak bardzo.
Myślami wracał do lat spędzonych w Wayne Manor, spokojnych, szczęśliwych lat. Dni beztroski, kiedy jego jedynym powodem do lęku były drobne istoty o błoniastych skrzydłach, czyhające głęboko w podziemiach dworu. Czas, który zakończył się tak gwałtownie, gdy, jak mu się długo zdawało, całe zło świata zwaliło się na jego głowę.
Nim myśli Bruce’a odpłynęły w stronę tych okropnych chwil, uwagę panicza ściągnął nietoperz, który z piskiem wleciał do pokoju przez otwarte okno. Szamotał się chwilę, chaotycznie latając po pomieszczeniu, by wreszcie skierować się w stronę, z której przybył. W chwili, gdy nietoperz już wylatywał, pokój wypełnił huk wystrzału, a nocna kreatura padła, strącona śrutem, którego część roztrzaskała jedno z okien. W progu stał Alfred ze wzniesioną gwintówką, albowiem wracał właśnie ze strzelania do glinianych rzutek.
– Wspaniały strzał Alfredzie – stwierdził spokojnie Bruce.
– Dziękuję paniczu.
– Oby twoim umiejętnościom strzeleckim dorównywały twoje talenty we wstawianiu okien – powiedział Wayne, wskazując niedbale dłonią na zbitą szybę.
– Chyba zdecyduję się wezwać fachowca, jeżeli panicz pozwoli.
– Oczywiście Alfredzie.
– Mogę coś jeszcze dla panicza zrobić?
– Nie Alfredzie, dziękuję.
– Dobranoc, paniczu – powiedział Pennyworth i wyszedł.
Tymczasem Bruce wpatrywał się w leżące pod oknem truchło.
I myślał o nietoperzach.
O strachu.
Śmierci.
*
Wyszli wtedy rodzinnie na film.
Matka, ojciec, Bruce i Alfred.
To był pierwszy seans młodego Wayne’a w multipleksie. Nalegał, by kupić mu popcorn, napój i wiele różnych przekąsek. Po licznych namowach ojciec zgodził się na dużą colę. Gdy film się skończył, Alfred odprowadził Bruce’a do łazienki. Napój okazał się zbyt duży. Rodzice czekali na nich na tyłach kina, gdzie miała przyjechać po Wayne’ów limuzyna. Nie chcieli opuszczać budynku głównym wejściem, mieli w tamtym czasie wielu wrogów wśród gangsterów miasta.
Gdy młody Wayne wychodził wraz ze swym lokajem, ujrzał scenę, która już zawsze miała być dla niego definicją piekła: jego matka leży na ziemi we krwi, przed odwróconym tyłem ojcem stoi diabelski, ciemny kształt, w lewej ręce trzymający biały sznur pereł jego matki, w prawej- jakiś metalicznie błyszczący przedmiot. Z przedmiotu nagle buchnęły płomienie, a ojciec Bruce’a padł na ziemię.
Dalej były już tylko ciemność, huk i błysk. Jedyne, czego doświadczał, nie wiedział jak długo. A potem ocknął się, gdy z dala zaczął dochodzić go jeszcze jeden bodziec- jak gdyby płaczliwy ryk jakiegoś zwierzęcia.
Następnie przyszło światło:
Niebieskie.
I czerwone.
Niebieskie.
I czerwone.
Niebieskie.
I czerwone.
Niebieskie.
I…
Bruce siedział, wtulając się jak najmocniej mógł w głąb fotela. Palce rąk wbijał w podłokietniki. Z jego oczu płynęły łzy. I wiedział, że nie mógł nic na to poradzić.
Nikt nie mógł.
***
Wstał wcześnie rano.
Właściwie to Alfred go obudził. Patrzył na panicza Wayne’a z łagodnym, lekko pobłażliwym uśmiechem. Zabawne wydało mu się, że po studiach pełnych nocy zarwanych przy biurku Bruce miał ochotę usnąć w fotelu. Dziwnym wszak było, że nie położył się do łóżka, lecz nie stanowiło to dla Pennywortha problemu wartego roztrząsania.
– Dzień dobry paniczu – powiedział Alfred, trącając lekko Bruce’a w ramię.
– Yhhmm… Dzień dobry Alfredzie… Gdzie ja jestem?
– W fotelu, o ile właściwie identyfikuję mebel, w którym raczył pan zasnąć.
– Mmmh… Faktycznie, ehh… Która godzina?
– Chwilę – powiedział i wyciągnął pozłacany zegarek na łańcuszku – Szósta siedemnaście, paniczu.
– Masz dla mnie jakieś śniadanie?
– Coś się znajdzie – odpowiedział i wyszedł z pokoju.
Bruce podniósł się w fotelu, by następnie rozpocząć żmudny proces zbierania myśli. Nie był on takim, gdyż panicz Wayne należał do szczególnie powolnych w myśleniu, wprost przeciwnie, po prostu miał naprawdę wiele do uporządkowania.
Setki godzin rozmów, dyskusji, debat.
Tysiące notatek, zalążków prac, pomysłów na eksperymenty.
Efekt zetknięcia się dwóch studentów psychiatrii.
Dwóch szczególnych umysłów.
Dziś ten drugi miał przyjechać do Gotham.
Alfred wszedł do pokoju z tacą, na której ustawione zostały filiżanka z herbatą oraz talerz, a na nim wyłożony był brytyjski zestaw do wywoływania miażdżycy, zwany też angielskim śniadaniem. Bruce spojrzał z rozpaczą na tą potworność, którą mogli wymyślić jedynie ludzie na tyle szaleni, by pić swoją ‘five o’clock tea’ nawet w środku bombardowania.
Dostrzegłszy grymas na twarzy panicza Wayne’a, Alfred uśmiechnął się dobrotliwie i stwierdził:
– Spokojnie paniczu, ja też unikałem jak mogłem jedzenia takich posiłków, co przyczyniło się do uformowania mojej atletycznej postaci – usłyszawszy te słowa Bruce dwukrotnie omiótł wzrokiem sylwetkę swego lokaja, by nieomal w panice przejąć z jego rąk tacę z posiłkiem.
– Dziękuję Alfredzie – powiedział Wayne.
– Drobiazg, paniczu. Na którą godzinę przygotować samochód?
– Na jedenastą.
– Pański przyjaciel, o którym tak zachowawczo pisał pan w listach, przybywa dziś, czyż nie?
– Owszem… Przy okazji, przypomnij mi kiedyś, bym nauczył cię obsługi poczty elektronicznej, dobrze?
– Oczywiście, na pewno skrupulatnie zapiszę to przypomnienie – powiedział i odszedł szybko.
Bruce zaczął jeść śniadanie, rozmyślając przy tym nad konsekwencjami projektu, który zamierzał wraz ze swym przyjacielem rozpocząć. Właściwie, do głowy przyszło mu słowo „rozpętać”, wobec tak daleko idącego wpływu ich działań na świat wokół.
Czasami go to przerażało.
A tym samym wiedział, że mieli rację.
On miał rację.
*
Spotkali się w małej kawiarni na dawnym rynku miasta. Jednym z tych miejsc, od których aż emanował ponury, gotycki klimat metropolii. Bruce’owi nie do końca się ono podobało. Uważał, że nie potrzeba dodatkowo uwidaczniać mroku Gotham, ale on miał okazję odczuć go w pełni. Jego przyjaciel znał te cienie tylko z opowieści.
Siedział na uboczu, skąd miał doskonały widok zarówno na plac oraz kręcących się na nim ludzi, jak i na innych klientów wraz z obsługą. Wayne podszedł do niego, choć ów człowiek zauważył Bruce’a dopiero po chwili.
– Jak ci się podoba miasto, John?
– Uhm… Och, witaj Bruce. Jest wspaniałe, dokładnie takie, jakim mi je opisywałeś. Idealne – Wayne spojrzał na niego ponuro i usiadł po drugiej stronie stolika.
– Przygotowałeś już próbki?
– A ty? – odparł tajemniczy psychiatra.
– Poślę po nie Alfreda, jeszcze dziś. Mówiłeś, że masz już gotowy prototyp. Chyba mi nie powiesz, że zostawiłeś je w domu?
– Spokojnie, są tu – wskazał walizkę ustawioną pod jego krzesłem.
– Dobrze – powiedział Bruce, ściszając głos – Jaki archetyp jest nam potrzebny?
– Drobny kryminalista, popychadło. Kompleks niższości, łatwo wpada w panikę. Jak oceniasz dostępność?
– Powszechniejszy niż bezdomne zwierzęta.
– Dobrze.
– Kiedy wyruszamy na łów?
– Dziś w nocy.
– W porządku – powiedział Bruce pamiętając, że ćwiczyli tę rozmowę dziesiątki razy.
Mieli wspólną pasję. Właściwie, to wspólną obsesję. Był nią strach. Wayne nie wiedział, skąd wzięła się ona u jego przyjaciela, za to doskonale pamiętał, kiedy ów pasożyt zagnieździł się w jego własnej głowie.
To stało się wtedy, gdy odzyskał zdolność mówienia i słuchania. Chyba jeszcze tej samej nocy… Zadał to podstawowe, uniwersalne pytanie, które dręczyło wszystkich ludzi od zarania dziejów: „Dlaczego?”. Choć w zasadzie było to: „Dl – dlaczego?!!”, przepełniony rozpaczą wrzask, odbierający oddech. Jedyne, o czym był w stanie myśleć, co trwało w mroku rozpaczy i niemożności pojęcia tego, czego właśnie doświadczył.
Mógł zapaść się w otchłań poczucia niesprawiedliwości.
Mógł stać się rozpaczą, gniewem, zemstą.
Ale on mu nie pozwolił. Jego przyjaciel.
Alfred dał mu odpowiedź. Prostą, nie łatwą, lecz kojącą.
– To ze strachu – powiedział drżącemu Bruce’owi
– Ze strachu? – spytał mały Wayne, nie potrafiąc pojąć, jak ten demon, którego widział, mógłby czuć strach, tak jak on czy inni ludzie.
– Tak, ze strachu. Widzisz Bruce, ludzie boją się bardzo wielu rzeczy: biedy, głodu, więzienia…
– Śmierci? – wtrącił drżącym głosem chłopiec.
– Tak, śmierci też – odparł ponuro Pennyworth.
– Czego on się bał, Alfredzie?
– Biedy, więzienia. Tak jak my chciał żyć, ale nie potrafił zrobić tego uczciwie. Pewnie zrobił to, bo bał się, że zostanie złapany. Najpewniej nie chciał ich skrzywdzić, ale spanikował.
Bruce chciał jeszcze o coś zapytać, ale milczał. To chyba mu wystarczyło.
Po rozmowie z Johnem Bruce wrócił do Wayne Manor i poprosił Alfreda, by ten złapał dla niego kilka nietoperzy z jaskiń pod dworem. Kazał też nie przynosić sobie kolacji oraz by nie niepokoił go aż do jutra.
***
Zapadał już mrok, a Pennyworth przebierał się w swym pokoju. Szykował się do wyjścia. Zakładał on fioletową koszulę i zapinając guziki wspominał dzień jej „narodzin”. Dzień tamtego wyjścia do kina.
Jedna ze zwykłych, niemal codziennych scen. Pan Wayne przebierał się przed lustrem, żona doradzała mu, co włożyć, a Alfred podawał rzeczy.
Ojciec małego Bruce’a trzymał w jednej ręce koszulę białą, a w drugiej fioletową, tamtego dnia straszliwie wykrochmaloną.
– Hmm, ta chyba będzie w sam raz – powiedział pan Wayne przyglądając się fioletowemu elementowi odzienia.
– Chyba oszalałeś – powiedziała pani Wayne.
– Dlaczego? – spytał jej mąż.
– To jest swobodne, rodzinne wyjście, a ta koszula jest sztywna jak deska.
– Masz rację. Alfredzie, zapamiętaj, żeby nie ubierać mnie w tą koszulę, chyba że do trumny. Wtedy i tak będę sztywny, więc będzie w sam raz.
Roześmiali się. Nie wiedzieli, co ich czeka.
Pennyworth założył fioletowe rękawiczki, w których niegdyś zwykł sprzątać. Potem zaczął wiązać czarną muchę w czerwone kropki.
Tak zapamiętał plecy pana Wayne’a- czarna marynarka, na której wykwitły dwa czerwone kręgi. Plamy mnożyły mu się w oczach, zamazywały się.
Alfred włożył jeszcze marynarkę, następnie sięgnął po swoje nakrycie głowy i wyszedł.
*
Przed chwilą stało przed nim dwóch gangsterów. Teraz obaj byli martwi.
Pierwszego zadźgał. Po cichu. Głupiec szedł kilka kroków za swym kompanem, odłączony, wystawiony na atak. Idealny. Wbił mu w szyję długi nóż o dwóch krawędziach tnących. Szybko, gładko, bez sekundy zahamowania. Drugi odwrócił się, gdy człowiek z nożem wyciągnął ostrze z szyi pierwszego. Zaczął w panice szukać broni, ale nie zdążył.
Nożownik doskonale pamiętał tamten moment. Gdy pan Wayne już osunął się na ziemię, a zabójca stał z nim twarzą w twarz. Wyciągnął pistolet z rękawa i już miał strzelić. Nie zdołał. Ręce mu się trzęsły, upuścił broń. Był bezsilny.
Zmienił się. Szybko i sprawnie uniósł rewolwer, by precyzyjnie wystrzelić kulę w głowę spanikowanego.
Bywa, że człowiek ma swoją szczególną bajkę, opowieść, którą wspomniał jako dorosły, z której wyniósł jakąś naukę. On też taką miał. Opowieść o dziewczynce i jej babci, które zostały ocalone mimo pożarcia. Jego definicja sprawiedliwości- dobrzy zawsze zostaną ocaleni. Tamtego dnia wrócił tylko cios, który otrzymał odkrywszy pierwszą wersję bajki. Tę, w której nie było leśniczego.
Przed śmiercią drugi z gangsterów zdążył jeszcze zobaczyć szkarłatny klosz okrywający głowę jego zabójcy. Kątem oka zaś- jakiś metalicznie błyszczący przedmiot, z którego nagle buchnęły płomienie.
Red Hood odszedł, poprawiając machinalnie swoją czarną muszkę w czerwone kropki.
***
Szedł jedną z tych ciemnych uliczek, w które ludzie wchodzą tylko po to, by zniknąć, w najlepszym razie być okradzionym lub wejść w jakieś niebezpieczne układy. Akurat temu człowiekowi na nich zależało. Był nikim i czuł, że tylko jako gangster może coś osiągnąć. Należał do ludzi strachliwych, zwłaszcza, gdy go odłączyć od grupy. Idealny.
Drogę zaszedł mu człowiek w stroju najmniej niekonwencjonalnym- wiejska koszula w kratę, spodnie z lnu, całe brudne i w łatach. Kalosze pokryte zaschniętym błotem oraz skórzane rękawiczki. Na głowie zaś kapelusz z czubem i szerokim rondem. Nic z tego jednak nie było w stanie przebić maski z materiału, jakim zwykle wyszywano worki, a także kosy, znajdującej się w dłoniach tego człowieka.
W zasadzie, to zobaczył tylko tę kosę.
I zaczął uciekać.
Wybiegł co sił, w kilku susach opuszczając uliczkę. Pędził już chodnikiem, po kilku metrach zerkając przez ramię. Zdało mu się, iż dostrzegł błysk ostrza wyłaniającego się zza rogu budynku. Biegł szybciej. Wpadł w kolejną ciemną uliczkę. Minął sporą kupkę śmieci, ponownie wyglądając kosiarza. Nie zauważył, jak górka odpadków wstaje i przeistacza się w czarny kształt, przypominający człowieka. Wyciągnął on pistolet na strzałki, po czym jednym strzałem uśpił uciekiniera.
Czarny kształt spokojnie podszedł do powalonego, przykucnął przy nim i odwrócił go, aby przyjrzeć się twarzy. Wtedy do cienia dołączył kosiarz.
– Masz go? – retorycznie zapytał człowiek z kosą.
– Jasne – odparł ubrany na czarno – Ładna kosa – stwierdził, nie zwracając nawet wzroku w stronę skomentowanego narzędzia.
– Dzięki. Mam ją po ojcu. Gdzie zostawiłeś samochód?
– W odległości jakichś trzystu metrów – odpowiedział prostując się cień.
– W porządku, pomóż mi go nieść – wziął uśpionego za nogi a osobnik w czerni chwycił go za ramiona.
Zanieśli swoją ofiarę do polakierowanego na czarno wozu o sportowej sylwetce. Położyli go na tylnej kanapie i odjechali.
***
Obaj zdążyli wrócić przed świtem.
Najpierw Pennyworth, po nim Wayne.
Żaden nie spostrzegł nocnej nieobecności drugiego.
Zbyt długo pozostawali w izolacji.
Za bardzo się zmienili.
I już się nie znali.
Było prawie tak, jak zawsze: Pennywroth przyniósł śniadanie do pokoju Bruce’a i obudził go. Ten, wciąż ledwo przytomny, podziękował swemu lokajowi. Na pytanie „Czy mogę coś jeszcze dla panicza zrobić?”, odpowiedział, że chciałby wziąć kąpiel, a później wyjdzie na cały dzień, zająć się pewnym ważnym projektem razem ze swoim znajomym. Żaden z nich nie był w stanie dostrzec różnicy, lecz mieli do czynienia z sytuacją całkowicie odmienną od tych wszystkich poprzednich poranków Wayne’a w jego rodzinnym dworze.
Wcześniej były one początkiem kolejnej doby w świetle dnia.
Dziś stanowił przystanek przed tą chwilą, gdy obaj zanurzą się w mrok.
***
– Dużo ryzykuję – rozmyślał Pennyworth, idąc w swym kostiumie, tym z czarną muchą w czerwone kropki. W torbie niósł swój czerwony hełm, którego nie odważył się założyć, gdyż mógłby on wywołać wśród dojeżdżających do pracy mieszkańców Gotham niezdrowe poruszenie – Ale robię to dla niego. Zbyt niewiele. A oni mogą mi pomóc… pomóc nie tylko szarpać, ale i zwyciężać. Muszę zwyciężyć. Bo on już wrócił.
Szedł krok za krokiem wyglądając przy tym jak klaun – lunatyk. Dziwny, trochę śmieszny, trochę przerażający. Tak dotarł do wskazanego budynku. W środku panował zupełny mrok.
A przynajmniej takim miał być.
Pennyworth założył swój hełm nim wszedł do środka, a jego szkła ułatwiały rozpoznawanie kształtów w mroku. Nawet bez tej swoistej noktowizji wiedział, iż będzie otoczony i na muszce niejednego karabinu.
Przed nim, w odległości około dziesięciu metrów, stał pojedynczy człowiek. Na lewo i prawo od niego ustawiono po jednym, każdego około pięciu metrów od centralnie położonego, którego nagle z ciemności wyrwało światło nisko zawieszonej żarówki otoczonej stożkowym abażurem.
Miał na sobie mundur GCPD, kamizelkę kuloodporną, a przy boku pistolet oraz rewolwer. Jego twarz wyróżniały z tłumu policjantów miasta wąsy i okulary o kwadratowych oprawkach.
Pennyworth nie musiał czekać długo, by wąsacz się odezwał:
– Jednak przyszedłeś. Bill z dochodzeniówki wisi mi teraz pięć dolców i pudełko pączków. Przyznasz, że to całkiem optymistyczny początek negocjacji? – Pennyworth milczał – Niezależnie od tego, miło, że znalazłeś naszą wiadomość. Trochę się bałem, że zaszyfrowana wizytówka w transporcie narkotyków okaże się za mało subtelna, skoro rozpracowałeś kod naszych kontaktów radiowych… My wołamy na ciebie Pan Bezsens, a jak ty siebie tytułujesz? – Alfred milczał nadal, a na twarzy wąsatego dałoby się dostrzec lekki niepokój, gdyby zarost nie pozbawiał jego twarzy części wyrazu – Wiesz dlaczego cię tak nazywamy? Bo to co robisz nie ma żadnego sensu. Zabijasz groźnych, uzbrojonych nieraz po same plomby gangsterów, bez wyraźnego ładu i narażając się wszystkim bossom półświatka Gotham – Pennyworth milczał – Nawet ich nie okradasz. Nic z tego nie masz, chyba, że czegoś tu nie rozumiem… Niektórzy twierdzą, że jesteś zwykłym świrem, ale byłem na kilku miejscach zbrodni, którym pomogłeś zyskać tą nazwę i coś w to nie wierzę… Odezwiesz się, czy nie?! – krzyknął wąsaty, sięgając przy tym po broń. Pennyworth tylko na to czekał.
Wyciągnął z rękawa składany nóż, a wokół zagrały zamki karabinów.
– Durnie – pomyślał Red Hood i szybko podsumował właśnie zdobyte informacje: tuż przy drzwiach stał jeden człowiek z mikro uzi, po jego prawej dwóch ze zwykłymi AK 74, choć nie sposób ze szczęku zamka wyczytać możliwe przystawki. Gdzieś po lewej, prawdopodobnie na jakimś rusztowaniu, posadzili snajpera z Dragunovem, co było jedynym możliwym wyjaśnieniem zniekształcenia dźwięku w tak ograniczonej przestrzeni. Przyboczni wąsacza trzymali standardowe pistolety maszynowe.
Red Hood uśmiechnął się pod maską.
– Odłóż lepiej ten nóż, ok? – powiedział spokojnie wąsaty policjant.
Pennyworth delikatnie podrzucił mu broń pod nogi.
– W porządku. To, jak się nazywasz? Teraz pytam poważnie.
– Red Hood – odparł zabójca.
– Wzięło cię na żarty? – zapytał ze złością wąsacz.
– Bynajmniej.
– Niech ci będzie. Kapturku, mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.
– Jedno słowo… – pomyślał Red Hood i szykując pistolet ukryty w prawym rękawie.
– Najpewniej doskonale wiesz, kim jestem. W takim razie, czy zechcesz z nami współpracować Kapturku? – Pennyworth milczał – W zaistniałej sytuacji… – po tych słowach zapaliły się światła w pomieszczeniu, które Red Hood bezbłędnie rozpoznał zawczasu – uznam to milczenie za zgodę. A teraz przejdziemy się na dach, trochę się przewietrzyć.
Ruszyli w stronę klatki schodowej.
Osobnicy z karabinami szli obok wąsatego, ci pistoletami maszynowymi stanęli po lewej i prawej Red Hooda, a ten z mikro uzi ustawił się za jego plecami. Na schodach układ odrobinę się zmienił- wcześniejsze „plecy” Pennywortha szły tyłem, celując mu w twarz. Zdawali sobie sprawę, że łatwiej byłoby mu zwiać powalając człowieka z tyłu i podcinając lub ciągnąc w dół tych po bokach. Wiedzieli, co robią.
Wyszli na dach, gdzie wszyscy zbrojni równomiernie otoczyli Red Hooda. Wąsacz zaś stanął przy umieszczonym na dachu reflektorze.
– Zapewne wiesz Kapturku, jak to jest z nocnym niebem nad Gotham. Otóż, ono praktycznie nigdy nie jest bezchmurne. W służbach publicznych zwykliśmy przez całe lata wykorzystywać ten fenomen – ciągnął wąsacz, spacerując wokół reflektora i opierając na nim prawą dłoń – Na taki oto sprzęt… – w tym momencie klepnął dwukrotnie urządzenie – a konkretnie na jego lampę nakłada się specjalne dyski, przezroczyste, z czarnym wzorem na środku. Panowie – powiedział, a policjanci z kałasznikowami przewiesili je przez plecy i podnieśli jeden z ułożonych obok siebie dysków – Teraz, Kapturku, będziesz reagował na ten znak niczym pies na gwizdnięcie – użytkownicy rosyjskiego oręża obrócili dysk, ukazując, przypominający motyla, czarny kształt na jego środku.
– Mucha – spostrzegł niemal bezwiednie Red Hood, poprawiając przy tym swoją własną, czym zaalarmował pilnujących każdego jego ruchu zbrojnych. Uspokojeni gestem ręki wąsacza opuścili broń.
– Idiotyczne, wiem – powiedział policjant z wąsem, szeroko się przy tym uśmiechając – Od tej chwili to jest twój sygnał- gdy zobaczysz go na niebie, przychodzisz od razu tutaj. Wtedy my mówimy ci, z czym jest problem i jak daleko możesz się posunąć, przy jego rozwiązywaniu. Jasne Kapturku?
– Jasne – odpowiedział Pennyworth, zbierając się do odejścia. Już zaczął się odwracać, kiedy wąsaty przemówił.
– Moment, jeszcze jedna sprawa – podszedł do Red Hooda i złapał jego hełm. Pennyworth próbował stawiać opór, ale poczuł ucisk lufy między łopatkami. Szkarłatny klosz zszedł z jego twarzy, a Alfred poczuł się przy tym niemal całkowicie bezbronny.
– Niemożliwe – powiedział prawie szeptem wąsaty – A jednak. Panie Pennyworth, od tej pory mamy pana w garści, radziłbym robić co każemy, bo inaczej pewni ludzie mogą się dowiedzieć o pana „hobby”. Czy to dla pana zrozumiałe?
– Tak, panie Gordon.
– Kapitanie Gordon – odparł wąsaty oddając Pennyworthowi jego hełm – Idź już, Kapturku.
Red Hood wziął swój hełm i odszedł, dla uspokojenia zliczając w myślach ile razy miał ochotę oraz sposobność, by zabić Gordona podczas tego spotkania.
Wiedział, że właśnie odniósł jedną ze swoich największych porażek. To był jednak jedyny sposób.
Sposób, by wreszcie zwyciężyć.
***
Chyba obudziła go wilgoć.
Tak, to musiała być wilgoć, bo nie docierało tam światło.
Początkowo widział wokół tylko ciemność. Słusznie. Może lepiej by było, gdyby zadowolił się wszechogarniającą czernią. Lecz on patrzył dalej.
Przed jego oczami zaczęły się delikatnie zarysowywać kontury skał i mineralnych nacieków. Wtedy poczuł, że siedzi. Odruchowo spróbował wstać. Na próżno. Po raz pierwszy się szarpnął. Poczuł więzy na rękach, nogach, klatce piersiowej, usztywnienie głowy.
Bał się. Tracił oddech, odczuwał skurcze mięśni.
Nagle zaczął słyszeć głosy.
– Pierwszy obiekt testowy?
– Na pozycji.
Skórcz mięśni, szarpnięcie rękami. Na próżno.
– Ciśnienie w butli?
– Na optymalnym poziomie.
– Ustawić klosz. Uszczelnić.
– Gotowe.
– Wprowadzić próbkę testową.
– Rozpoczynam wpuszczanie gazu.
Usłyszał jakiś szmer, trwający może półtorej sekundy, ale jemu wydał się o wiele dłuższy. Po chwili znowu usłyszał głosy:
– Stop.
– Stop. Zakręcam zawór.
– Rozpoczynamy fazę obserwacji.
Doszło do niego kliknięcie. Następnie zaczął słyszeć cichy, powtarzający się odgłos, jakby dzwonka. Ten dźwięk zwiększał swą częstotliwość, aż zauważył brzęk, przywodzący na myśl stuknięcie nożem o szklankę, od której to chwili amplituda pierwszego dźwięku zaczęła spadać. Gdy wszystko ucichło, usłyszał kolejne kliknięcie. Chwilową ciszę zakłóciły głosy.
– Próba zakończona niepowodzeniem.
– Potwierdzam, obiekt testowy nie przejawia oznak życia.
– Czas?
– Minuta, trzydzieści osiem sekund.
– Rozpocząć test z humanoidem.
Sam nie rozumiał dlaczego, ale to ostatnie słowo wywołało okropny dreszcz. Wyrywał się jak mógł, próbował wyswobodzić za wszelką cenę, lecz na próżno. Opadł na krzesło z wycieńczenia. Obraz rozmazywał mu się przed oczami. Przez to nie zauważył od razu ustawionego przed nim obiektu. Po chwili dostrzegł w nim klatkę…
A wewnątrz niej ruch. Ponownie szarpnął całym ciałem, tracąc resztki sił.
Jeden z głosów dodatkowo usztywnił mu głowę i maksymalnie ściągnął pasy na rękach, nogach i klatce piersiowej. Spętany zaczął się trząść.
Potem włożyli mu coś do nosa.
Kolejne słowa głosów były podobne do wcześniejszych:
– Drugi obiekt testowy?
– W gotowości.
Zaśmiał się nerwowo, gdyż we własnej opinii nie był szczególnie gotów. Na nic. Przygniatające jego przeponę pasy pozwalały jedynie na płytkie oddechy, a jakikolwiek ruch był niemożliwy. Czuł nieprzyjemne mrowienie w stopach oraz dłoniach. Ale miał dopiero zacząć naprawdę się bać.
– Wprowadzić próbkę testową.
– Potwierdzam. Rozpoczynam uwalnianie gazu.
Do jego nozdrzy zaczął powoli wtłaczać się jakiś bezwonny gaz. Prawie natychmiast zaczął odczuwać zawroty głowy i intensywnie się pocić. Po chwili zobaczył To.
Ruch z klatki przed nim przeistoczył się w człekokształtny, spotworniały cień. Dostrzegł masywną klatkę piersiową, szkarłatne oczy, ryjkowaty nos oraz ogromne uszy. Długie, umięśnione ramiona wieńczyły ostre szpony, zaś same ręce z bokami cielska łączyły skórzaste błony. Stwór skoczył w jego stronę i chwycił pazurami kraty, a jaskinię wypełnił aż po sam strop wrzask przerażenia, budząc drzemiące nietoperze.
KONIEC EPIZODU I