Batman: Głębia
Marcin ‘Lekt’ Wiatrak
Padało. Z każdą chwilą upływającego wieczoru deszcz rytmem pędzących wskazówek dziewiętnastowiecznego zegara, roztrzaskiwał samobójczo czarne krople o mokre oblicze lustrzanej tafli Wieżowca Korporacji Wayne’a. Dumnie wyrośnięty w zmodernizowaną biznesową tkankę Gotham, tego wieczoru odstawał od całości nowoczesnej architektury. Tego wieczoru, gdy padał czarny deszcz.
Bruce emanował mrocznym bólem, ostrzejszym niżeli bicz Trującego Bluszczu. Niemy wiatr okalający apartamentowiec, rozsiewał zwątpienie
w umęczonym powszedniością umyśle. Bruce jedyny dziedzic miliardowej fortuny, siedział rozparty na fotelu z brązowej skóry, równie zimnym jak chłód jego serca. Trzymał w dłoni kryształową kwadratową szklankę, z której sączył beznamiętnie brandy. Z wyjątkowej butelki pamiętającej jego ojca.
* * *
Wpatrzony w tańczące, rozkołysane burzą iglice anten i masztów przekaźnikowych, dostrzegał jedynie chmary iskrzących ulicznych latarni, latających w strugach brudnej wody niczym roje oszalałych świetlików. Gdzieś poniżej, tuż na ulicach miasta jego przodków, prócz zastraszonych ludzi, krążyło widmo przeszłości, demoniczna głębia panicza Wayne’a, która usilnie poszukiwała odpowiedzi. Bruce podniósł ze stoliczka gumowatą pomiętą maskę. Przetarł napiętą twarz dłońmi wilgotnymi od roztapiającego się lodu. Rytm deszczu stawał się jednostajny, silniejszy, pełen gniewu.
Gniew rósł również w sercu Batmana.
– Bruce? Bruce gdzież odszedłeś… Spytał retorycznie, odrzucając maskę fasadowego alter ego. Maska ze spiczastymi uszami przeleciała pod drzwi, upadając tuż u wypolerowanych na błysk butów Alfreda.
Bruce nagle przymknął oczy, wyczuwając obecność wiernego przyjaciela, powiernika i opiekuna z czasów dzieciństwa. Strażnika tajemnicy Bruce’a Wayne’a oraz jedynej istoty posiadającej okrutną świadomość – na skraju, jakiej przepaści stoi Batman. Głębi, której jednym dnem jest… Śmierć.
Wzdychając ciężko uniósł prawie pustą szklankę w ostatnim toaście. Wlepiwszy rozgoryczone spojrzenie w obraz rodziców, na którym ojciec czule obejmował panią Wayne.
– Żyjcie wiecznie, gdziekolwiek jesteście… I szybkim haustem opróżnił trunek. Wnet Bruce zerwał się z bezczelnym impetem, pełen pretensji do całego świata. Rzucił wściekle dopitą w połowie butelką w okno swego schronienia, odgradzającego Batmana od resztek strzępków świadomości i charakteru Bruce’a Wayne’a.
– Czym się stałem? Czym mnie uczyniłeś ojcze?!
Oszklona esencja zapomnienia z trzaskiem odłamków wyleciała w próżnię nocy Gotham, a czarny deszcz złowieszczo zaczął zakradał się na podłogę. Alfred stał wciąż nieruchomo, gotowy w każdej chwili doskoczyć do młodego panicza, nim ten przekroczy granicę podmroku, linii, zza której nie będzie już powrotu.
Upadł ciężko z trudem łapiąc oddech. Upłynęło kilka długich tygodni, a komisarz Gordon wciąż wypatrywał czarnego cienia pośród niespokojnego nieba, oświetlając serca gothamczyków promieniem nadziei – wielkim nietoperzem wyrytym w smudze przemysłowego reflektora.
Teraz Bruce czuł się jak cierń pośród ogrodu pełnym pokrzyw i zwiędłych róż.
Odwrócił głowę w stroję lokaja.
– Alfredzie…
– Paniczu Bruce? Starszy mężczyzna wciąż stał niczym kamienny posąg.
– Przypomniałem sobie właśnie twoją opowieść o szaleńcu z Birmańskiego lasu – zawiesił głos, aby nabrać odwagi – Tym lesie, który spaliliście… doszczętnie.
Alfred zrobił krok wprzód, odkładając zręcznie podniesioną uprzednio maskę Batmana na komódkę.
– Paniczu, sądzę, że należałoby odłożyć tę rozmowę, aż pańskie wzburzenie opadnie. Dodał po chwili protekcjonalnie i dość kąśliwie, wykorzystując dzielącą ich różnicę wieku. – Wraz z poziomem alkoholu we krwi.
– Alfredzie, wiesz czym się stałem?
– Paniczu, proszę…
– Stałem się tym lasem, Alfredzie. Byłem ślepy i naiwny. Wskazał oskarżycielsko wyprostowanym palcem w stronę granatowej maski.
– Niegdyś byłem szaleńcem, zaś obecnie mój las właśnie dogasa… Ciągnął ignorując gniewne pomruki Alfreda, który zdążył już usiąść na sąsiednim fotelu, pocierając w zamyśleniu gładko ogoloną brodę.
Bruce złamał fundamentalną zasadę, żelazną normę własnego życia. Postanowił postawić na ludzką stronę podwójnego życia, aby powstrzymać pożar szalejący w umyśle zabłąkanego w mrocznych jaskiniach dziecka. Wcześniej rzadko sięgał po alkohol, teraz wypił kilka głębszych drinków, zachowując tylko częściowo świeżość myśli. Podświadomie pragnąć zatopić resztki goryczkowatego żalu. Batman podpowiadał mu, iż zmierza ku zagładzie. Pozostając ciągle w ruchu, lecz w drodze donikąd.
– Gorycz straty i posmak zatracenia, znam to nader dobrze paniczu Bruce.
Młody Wayne zaczynał tracić panowanie, jego wzrok pozostawał poza stanem skupienia, jakie osiągał przywdziewając maskę i pelerynę pogromcy zła.
– Głębia, Alfredzie. Głębia ukojenia, pieszczotliwie chłodna i niepohamowanie kusząca.
Alfred wstał na moment, podchodząc do komódki wziął w doświadczone życie dłonie maskę, którą w ostatnich latach oglądał bodaj częściej, niżeli twarz protegowanego.
– Joker nie żyje, paniczu. Batman dokonał wyboru. Zepchnął szaleńca w odmęt własnego wariactwa. Rzucił poznaczoną walką maskę na kolana Bruce’a.
– Głębia. Powtarzał jak w transie młody Wayne. – Głębia to jedyne ukojenie. Alfred zaczął zastanawiać się czy Bruce nie wprowadził się w rodzaj transu albo myśląc bardziej pragmatycznie, nie jest pod wpływem narkotyków.
– Głębia to obiekt ukojenia i pożądania każdego. Teraz, gdy nie ma Jokera, moja rola został dopełniona.
Alfredowi coraz mocniej nie podobał się tok rozumowania panicza, ścieżka samozagłady, wzdłuż, której począł podążać od momentu przekazania zwłok Jokera policji Gotham. Jego śmierć utrzymywano w tajemnicy. W Arkham otulony miękkim kaftanem bezpieczeństwa, w równie przytulnej celi siedział figurant. Strzeżony najpilniej, jakby był samym bogiem zła. Pogrzebu nie było, co oczywiste. Ciało dokładnie zbadano w rozlicznych sekcjach, pobrano próbki, resztą skremowano pieczętując prochy w bryle ołowiu, które wrzucono do oceanu.
– Paniczu, musi pan odpocząć od samego siebie. Z wyrzutem wwiercając wzrok
w maskę Batmana. Miasto utraciło swój świetlisty punkt na ciemnej mapie sprawiedliwości, lecz to nie Batman dał ludziom nadzieję.
Bruce zdawał się nie słuchać wiernego Alfreda, ignorując jego patetyczny sentymentalizm. Wiedział, że nadeszła pora, aby dokończyć dzieła.
– To panicz Bruce Wayne, ambitny architekt przyszłości miasta odartego wiele dekad temu z nadziei. Ty Bruce dałeś ludziom nadzieję.
– To tylko „okrutny żart”, Alfredzie… Żart Jokera, który nawet zza grobu, poprzysiągł zemstę na Nietoperzu.
Alfred wstał i położył Bruce’owi dłoń na ramieniu.
– Paniczu, ten las, który spaliliśmy. Odrósł na nowo. Mocniejszy i pełniejszy korzeni.
Poklepał czule młodego Wayne po plecach, po czym obróciwszy się w stronę wyjścia. – Przygotuję kolację, paniczu…
Po chwili wyszedł niepostrzeżenie zabierając ze sobą maskę Batmana. Alfred wiedział, że Bruce podjął już decyzję. Dostrzegł ją w głębi spojrzenia panicza, gdy ułamek sekundy przeważył czarę całej brutalności i trywialności poczynań Batmana. We własnej bezradności, zamierzał udać się do Jaskini pod rezydencją Wayne’ów, aby złożyć maskę tuż obok pozostałych elementów kostiumu.
W przyszłym mauzoleum gniewu…
– Pora oddać głębi, co należne…
* * *
Na onyksowych płytkach powstała już spora kałuża. Noc zaciągnęła tańczące krople do niewolniczej pracy, usiłując brudem zamaskować gniew, rozpacz
i nienawiść krążącą nad Gotham niczym pozbawiony słuchu nietoperz.
Bruce na moment zwątpił. Sięgając do głębi umysłu Batmana dostrzegł jedynie kruchość jego świata. Rachel odeszła. Harveya Denta zamienił w potwora. Joker – jego osobisty potwór wykrwawił się na nietoperzowych skrzydłach…
Zostały jedynie iluzje wspomnień, płonących niczym pochodnia w mrocznej Jaskini. Joker wyprowadził go w pole, uwikłał w chorą grę. Zniszczył zabierając
w otchłań. Bruce otworzył szufladę majestatycznego biurka, w której przechowywał pamiątki po rodzicach oraz ukochanej.
– Nareszcie jestem wolny. Powiedział przystawiając do skroni chłodną lufę pistoletu Magnum, z którego zastrzelono jego rodziców.
– Wolny w okrutnym żarcie…
Czarny deszcz w apartamencie Wieżowca Wayne’a, zlał się w jedno
z karmazynem krwi Mrocznego Rycerza. Głębia wreszcie odnalazła Bruce’a, a panicz Wayne odnalazł spokój. Zrozpaczony Alfred zacisnął wargi. Po poznaczonej wiekiem twarzy spłynęła szara łza. Huk wystrzału niesiony po najwyższym piętrze siedziby korporacji, odbił się od kuchennych szafek pomieszczenia socjalnego.
Gdy kubek mocnej, czarnej kawy roztrzaskał się o podłogę, Alfred wiedział, iż nie był to grzmot burzy…